Trzecia i ostatnia część siedemnastowiecznych opowiadań imć pana Żery. Części pierwsza i druga:
Ze starej księgi wypisano:
Jeden prostak, gdy chciał się swych grzechów spowiadać,
Miał zwyczaj żonę swoją pięściami okładać;
Spytany o przyczynę przez przyjaciół swoich?
Mam, rzecze, słabą pamięć i przypomnieć moich
Grzechów nie jestem zdolen, ta zaś, gdy pięść czuje,
Jak z rejestru me wszystkie występki rachuje.
Jako białogłowę, co się malowała, zawstydzono w palestrze.
Jedna mieszczka, która swą twarz farbowała, świadczyła w sądzie przeciw swojemu sąsiadowi. Patron onego sąsiada tedy rzecze:
– Czyż można wierzyć białgołowie, która codziennie na twarzy swojej kłamstwo nosi?
O pijaku, co z wodą się pogodził.
Jeden pijak, srogim będąc wody nieprzyjacielem, wszędzie oną ganił, jako zdrowiu najszkodliwszą. Ale zdarzyło się, że gdy zachorzał był śmiertelnie i w gorączce, która w nim wielkie pragnienie wzniecała, wody do picia pożądał, alić mu rzeknie dozorująca żona, że przedtem nigdy wody cierpieć nie mógł. Pijak na to odpowie:
– Anoż nie wiecie o tem, że dobry Chrześcijanin mający umierać, zawsze powinien pogodzić się ze swoim nieprzyjacielem.
Jako doktor wyleczył z kaszlu pachołka.
Jeden szlachcic był tak skąpy, iż pachołkowi, który mu usługował, kazał zawsze chodzić boso. Ale zdarzyło się, że gdy raz dom ten nawiedził znajomy doktor, szlachcic prosi, aby pachołkowi jego dał jakowe lekarstwo od kaszlu, który mu często dokucza. Doktor wyjął z mieszka trzy tynfy i przywoławszy bosego pachołka, rzecze doń:
–– Masz trzy tynfy na buty, a będzieć najlepsze lekarstwo.
O synu wyrodnym, co dawał ojcu jeść w korytku.
Jeden chłop, gdy ojciec jego, któremu trzęsły się ręce ze starości, stłukł przy obiedzie misę, kazał odtąd dawać rodzicowi strawę w korytku drewnianem. Aż razu pewnego chłop ten widząc, że mały synek jego począł coś dłubać w drzewie, pyta się kryjana (chłopczyka), co to robić będzie?
– To będzie, tatulu, korytko – odpowiada chłopiec — które ja robię dla tatula do jadania, gdy się tak zestarzeje, jako nasz dziadek.
Niebo i piekło za żywota.
Czy człek w cnocie, czy w grzechu, sumienie mu głosi.
Niebo w sobie lub piekło, już za życia nosi.
O szlachcicu podlaskim i wróżbicie.
Jeden szlachcic podlaski będąc na Pradze, i widząc jako wróżbita jakiś innym ludziom przyszłe losy przepowiadał, kazał onemu, iżby mu także wróżbę uczynił. Wróżbita uczynił wróżbę i żąda za to szóstaka, a szlachcic mu na to: „Kiepski z waści wróżbiarz i nie wart żadnej nagrody, kiedyś nie zgadł, że nie mam w wacku jeno szeląg.”
Zagadka od imć pani Niemierzyny.
Jest dom jeden chwalebny,
Wszystkim ludziom potrzebny.
Dom ten szumi i huczy,
A gospodarz w nim milczy,
Ktoś ze strony przyjedzie,
Starosta bez starostwa, proboszcz bez probostwa.
Jeden szlachcic, który nie mając starostwa, rad starostą się nazywał, był raz w jednej kompanii z klerykiem, niedawno wyświęconym, którego dla honoru nazywano proboszczem, choć nie miał nijakiego probostwa. Szlachcic ten, chcąc zażartować z młodego księdza, pyta onego: a gdzie jest W. M. pana probostwo? „Dziwno mi – odpowie kleryk – że W. M. pan o tem nie wiesz, iż moje probostwo mam w starostwie W. M. pana starosty.”
Wypisano ze starej księgi imć p. Kierznowskiego z Kierznowizny.
Przymusiłeś, bym z tobą pił za twoje zdrowie,
Zły skutek! i tyś chory i ja mam ból w głowie.
Z wierszów imć p. Bratkowskiego podczaszego – o Białogłowie.
Żeś białogłowę z kości stworzył Panie,
Więc nie jednemu kością w gardle stanie;
Da druga pięścią w łeb mężowi baba,
Uderz ją wzajem, aż jejmość wnet słaba!
Gorzej grzbiet boli pański niżeli jejmości,
Bo słabszy jest mąż z gliny, niż niewiasta z kości.
Do malarza.
Coś ty za malarz? Co za malowanie?
Pójrzysz na obraz, aż snadne poznanie,
To mi malarz, który tak maluje,
Że sam nie pozna, gdy co odrysuje.
Do chorążego.
– Mospanie bracie, mospanie chorąży,
Czemu to waszmość z daleka nas krąży?
– Cóż za dziw, bracie, kiedy worek zginie;
To i chorąży wnet chorągiew zwinie.
Do łowczego.
– Jaka jest twego smutku, mój łowczy, przyczyna ?
– Taka, mój braciszeńku: że szeląg zwierzyna,
Kiedy miałem dość złota, tom łowczym się słowił,
Teraz nie jestem łowczy, gdym z mieszka wyłowił.
Do komornika.
– A waszmość czemu, panie komorniku,
Wyschłeś tak całkiem, jak ser na serniku?
– Temu, mój bracie: bieda się przymyka,
Gdy i dom stracę, weź za komornika *).
*) W tym miejscu, znaczy: weź za lokatora.
Jako gruby szlachcic do miasta wjeżdżał.
Jeden podróżny szlachcic, srodze otyły, śpieszył się, by przed wieczorem przybyć do miasta, którego bramy na noc zamykano. Gdy już był blisko miasta, zapytał spotkanego chłopa: Bracie, czy przejadę ja tam przez bramę? Chłop, spojrzawszy na potężną. substancyę pytającego szlachcica, odrzecze: Ja z furą. siana przejechałem, ano myślę, że i waszmość pan także przetłoczy się.
Jako złodziej wlazł do księdza Tyszki.
Mówiono o zacnym księdzu Tyszce, który, żyjąc jeno dla drugich, nie umiał zbierać i chować pienię. dzy, że razu pewnego wlazł doń złodziej i szukał po mieszkaniu, aby co ukraść, ksiądz Tyszka, widząc to rzecze: „Mój bracie, darmo chcesz u mnie znaleźć co w nocy, kiedy ja w dzień u siebie nic znaleźć nie mogę.”
O synu karczmarza co się szlachcił.
Jeden syn karczmarza czynił się szlachcicem, i chwalił przed drugiemi z urodzenia i gościnności swoich antecessorów. Ano był w tem posiedzeniu pewien staruszek, który znał dobrze jeszcze jego ojca, odezwie się tedy: „Prawdę mówi ten jegomość, bo ojciec jego w samej rzeczy był bardzo ludzki, i wszystkich z radością przyjmował dniem i nocą, a dom jego dla każdego stał otworem, gdyż był gospodą publiczną.
Jejmość panna Klicka wojszczanka, taką kawalerom dała zagadkę.
Jest teraz w naszym kraju pewny prorok, noszący szatę z różnych barw, która jest z drobnych kawałków złożona a jednak cale nie zszywana. Ta szata nie jest ani z wełny, ani z nici, ani z włosia, ani z jedwabiu, ani ze skóry, a co osobliwsza, iż nie jest ręką ludzką działana. Familia tego proroka pierwej się zaczęła niż Adam i Ewa byli stworzeni. Jada on niewiele i mało pija, a o srebro, złoto i klejnoty nic nie dba. Chodzi on zawsze poważnie jak senator, ale boso zimą i latem. Nie wiemy jakiej on jest wiary, to jeno pewna, iż zawsze w nocy i przed wschodem słońca zaczyna chwalić Boga. Bywa hardy i zuchwały. Doktorowie i białogłowy powiadają, iż jest wielkie podobieństwo, że on nie przyrodzoną, jeno gwałtowną śmiercią zejdzie z tego świata.
Chcesz wiedzieć, z której prorok ten jest rodem strony?
Kur mu imię, z kokoszy i z kura zrodzony.
O panu który łgać lubił.
Jeden pan, wielki myśliwiec, który gdy łgać począł, to miarę w onym procederze zaraz zgubił, przykazał dworzaninowi swojemu, aby go gwoli umitygowania za połę wtedy pociągał. Jakoż wydarzyło się, iż pan ten w licznej kompanii będąc, opowiadać począł, iż zabił lisa z ogonem długim na trzy łokcie. Tu dworzanin pociągnął znienacka pana za połę, a ten wraz się poprawił, że tego ogona nie było więcej nad dwa łokcie. Ale dworzanin jeszcze raz pociągnął swego pana za suknię, więc ten poprawia się raz wtóry, że lis miał jeno ogon łokciowy. Dworzanin już go więcej nie pociągał i na tym rzecz stanęła. Ale po wieczerzy, gdy wyjechali z tego dworu, powiada pan do dworzanina: Bądź uważny, bo gdybyś mnie raz jeszcze za suknię pociągnął, to zapewne byłbym powiedział, że ten lis nie miał wcale ogona.
Ile godzin kto ma spać, mawiała imć pani Rakowska regentowa pow. kolińskiego.
Pięć godzin spać, jest dosyć młodemu, staremu,
Sześć kupcom i oraczom, siedem herbownemu,
Lecz osły i ospalcy większe szczęście mają,
Bo dzień cały przesypiać sobie pozwalają.
Epithaphium czyli nagrobek napisany przez jednego szlachcica dla pijaka.
Tu leży Piwoszyński, chmielem postrzelony,
Cny kawaler, po śmierci w słodzinach grzebiony,
Narodził się w browarze, w karczmie go ochrzczono,
Za dusze w gorzałczane kieliszki dzwoniono.
Posyłał za żywota nos do alembika,
Gardło oddał na trąby, zęby do pilnika.
Panna cześnikówna nurska taką kawalerom zagadkę kazała zgadywać.
Są trzy laski w jednej lidze,
Czwartą z kropką przy nich widzę,
Piąta w górze przekreślona,
Szósta przy niej w krąg toczona,
Tam się wije wąż misterny,
Przy nim miesiąc niezupełny.
Tłumaczenie tej zagadki: Miłość.
Gadka chłopska o mądrej Kaśce.
Służąc Kaśka u gospodarza, nagotowała na wieczerzę pełen garnek kaszy, ale wyłożyła na misę jeno połowę a sama siadłszy z garnkiem przy kominie, zaczęła skrobać po boku garnka i łyżkę oblizywać, jakoby w onym garnku nic już kaszy nie zostało, a potem, niby pusty, postawiła wysoko na policy. Chłop wstał od wieczerzy głodny i narzeka, że kaszy uwarzono za mało, ale gdy Kaśka wyszła za drzwi, zajrzał do garnka i rzecze:
Mądra Kaśka, ale sobie,
Garnek kaszy, a ona skrobie.
Jako się gawron złapał?
Pytał szlachcic gawrona: – Dlaczego jadąc kamień mijasz?
– A bo mnie kamień minąć nie chce – odrzekł mu gawron na to.
– A dlaczego drzewo mijasz? – Bo i drzewo mnie nie minie.
– A dlaczego szubienicę mijasz? – Bo szubienica mnie nie minie.
Tu dopiero zrobił się śmiech i gawron zrozumiał, jak złapał się zapędzony w odpowiedziach.
Jako z dwóch kijów zrobić dziesięć.
Imć pan Żmijewski zadawał to pytanie, jako z dwóch kijów zrobić dziesięć, a obydwa żeby były całe, a gdy mu kto odpowiedzieć nie umiał, to wtedy nauczał: Weź i złóż je na krzyż, a będziesz miał kościelną, czyli łacińską liczbę X, która oznacza dziesięć.
O chłopie co mu doktor chciał oko wprawić.
U bogatego chłopa popasał w podróży doktor cudzoziemiec. Chłop był już niemłody, ale miał żonę młodą i gładką. Ostrzega go tedy on medyk, iż mając tak urodziwą niewiastę, a sam będąc doletnim, powinien sobie kazać sporządzić trzecie oko z tyłu głowy i że w razie obstalunku może mu za kilka dukatów oko takie wprawić, jak to niby zagranicą jest w użyciu. Na to chłop mądry mu odpowie: Nie mam ja żony z zagranicznych krajów, więc mi i oka waszego nie potrzeba do jej pilnowania, ale waszeci, jako doktorowi, przydałoby się lepiej oko na palcu i zapewne, gdybyś umiał wprawiać, to najprzód wprawiłbyś go waszeć sobie samemu na końcu palca, a wtedy wsadziwszy palec choremu, rozpoznawałbyś naocznie jego chorobę.
Jako żydzi zakpili z pana.
Jeden pan, jadąc gościńcem, spotkał dwóch żydów krawców, a chcąc sobie z nich zażartować, stanął, przywołał do siebie i rzecze: – Możecie mi uszyć parę sukien? – Ny, ciemu nie, abi tilko biło z ciego.
– To nie sztuka zrobić z gotowej materyi, ale czy potraficie zrobić bez materyi?
– Usić nie potrafiemi, ale skroić to potrafiemi. Niech tilko jaśnie wielmożny pan pozwoli nam wziąść miarę.
Pan wysiadł z kolasy, a żydzi obmierzyli jego personę i na piasku nożycami odkreśliwszy każdą sztukę, rzekli doń:
– Oto jaśnie wielmożny pan masz stan, oto poły, oto kliny, oto rękawy, oto kołnierz, a teraz to wszystko znoś pan sobie zdrów.
Panu podobała się ta sztuka i dał za to żydom talara.
Powiadał imć p. Białosuknia jak jednego pana pochowano.
Pewien pan pobożny, będąc bliski śmierci i czując się niegodny łaski Pana Boga, mocno i surowie przykazował synowi swemu, aby go pochował bez żadnej okazałości, jak najprostszego człowieka. Syn chcąc woli ojca uczynić zadość, a zarazem sobie nie wyrządzić despektu, kazał w kościele dwa katafalki postawić: Jeden ubożuteńki, o czterech świeczkach, i ciało w prostej trumnie na marach, z napisem: Tak kazał ojciec, Drugi był katafalk najwspanialej przybrany, a na nim napis: Tak chciał syn.
Jak wieprz powiesił cygana.
Jeden gospodarz w mieście zabił sobie karmnego wieprza na zapusty a oprawiwszy go, zaniósł do śpichlerza i zamknął. W nocy wlazł do śpichlerza oknem cygan, wieprza wyniósł, ale że wypadało przez mur go przerzucić, więc wziął postronek i jednym końcem obwiązał wieprza a drugim siebie opasał, tak aby, gdy go za mur przerzuci, wieprz, o którym sądził że jest ciężejszy, przeciągnął go swoim ciężarem za sobą. Ale zawiódł się cygan w tej nadziei, bo obydwa byli zupełnie jednakowej wagi i zawiśli obydwa w połowie. muru, wieprz po jednej a cygan po drugiej onego stronie. A tak żaden nie mógł drugiego do siebie przeciągnąć. Że zaś tej nocy był mróz trzaskający, a cygan na wyprawę ubrał się w płótniak, więc nie mogąc odwiązać się sam z postronka, zmarzł na śmierć nie zakosztowawszy onej szperki.
Jak cygan złapał wieprza na wędę.
Raz cygan, widząc tłustego wieprza chodzącego po mieście, ukręcił z jasnego włosia końskiego długi sznurek, uwiązał u końca haczyk rybacki, nałożył nań kawałek chleba i podrzucił wieprzowi. Gdy wieprz chleb z haczykiem połknął stał się posłusznym cyganowi jak dziecko. Sznurka z jasnego włosia nie widać było po ziemi, ano tylko ludzie wielce się dziwowali, że wieprz jak pies wyszedł za cyganem z miasta do lasu.
Gadka chłopska o babach które soliły strawę.
Jeden gospodarz miał dom dwuględny ( podwójny, o kilku izbach) i rodzinę liczną, bo kilka córek i dwóch synów żonatych przy sobie, ano bab było w tym domu jak mrowia. Raz zdarzyło się, że robi u niego krawiec z chłopcem i siedzieli w izbie, w której był komin i gdzie warzyła się strawa w wielkim garnku dla całej rodziny. Widzi on krawiec, że weszła do izby jedna niewiasta i wziąwszy garść soli z kadłubka, stojącego przy kominie, wsypała do garnka i wyszła z izby. Potem przyszła druga i uczyniła to samo, a za nią trzecia, czwarta, i piąta, bo było ich tyle w onym domu. Krawiec myśląc, że taki jest zwyczaj w tym domu, iż każdy solić winien, kazał i chłopcu swemu garść soli wsypać do garnka. Ano gdy nadeszło południe, schodzą się mężczyźni na obiad i zasiadają przy stole do misy. Ale który jeno tknie strawy, łyżką zamięsza w misie, raz jeszcze skosztuje i położy. Zaczęli fukać na białogłowy, a krawiec powiada iż widział że każda pokolei soliła, ale nic im nie mówił, bo myślał, iż taki w tym domu jest obyczaj. Pokazało się, że jedna o soleniu drugiej nie wiedziała, a każda dogodzić pragnęła. Więc sprawdziło się owo starodawne przysłowie, że: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.
Jako dwoma dziurami jedną załatać?
Wetknij sobie nos w gębę – odpowiadał na to imć, pan Zambrzycki – a tak dwoma dziurami jedną załatasz.
Na przypatrującego się portretowi.
Czego się przypatrujesz, czy tak wielkie dziwy?
Jeden kiep malowany, a ty drugi żywy.
Jako ksiądz z panią o chorowaniu mówił.
Pani Wyszyńska narzekała do księdza Drągowskiego franciszkanina w Drohiczynie, że ciągle nieboga choruje. Ksiądz Drągowski widząc, że jejmość czerwona jako ćwikła, powiada do niej tak:
Mościa dobrodziejko, a cóż to jest złego chorować, u nas, kiedy kto w klasztorze choruje, to my się z tego cieszymy, a martwiemy kiedy chorować już nie może.
Na to pani Wyszyńska rzeknie ze zgrozą : Ach przez Boga żywego! jakaż u was miłość? Tu ksiądz Drągowski tak się eksplikuje:
– Nam prawo zakonne codziennie każe iść do kościoła i w nim chórem, to jest na dwie strony, mówić pacierze kapłańskie. Chorować przeto nie znaczy u nas ležeć w niemocy, ale właśnie być zdrowym, by iść do chóru i mówić pacierze chórem. Każdy więc u nas pragnie chorować i kto choruje, to my się z tego cieszymy.
Jako dyabli chodzili do tabakiery zażywać tabakę.
Ksiądz Franciszek Olszewski franciszkanin, eksprowincyał a obecny gwardyan, sędziwy staruszek i wielki obserwant praw zakonnych, postrzegłszy u jednego zakonnika tabakierkę srebrną, zgorszył się tem, że mnich posiada mamonę i wziąwszy takową, zamknął u siebie w szafie. Ksiądz z pokorą to przyjął, ale gwardyanowi żal się zrobiło zakonnika, więc nazajutrz, gdy przed obiadem zeszli się do gwardyana, ten mówi:
– Mój ojcze, wziąłem od waści dnia wczoraj. szego srebrną tabakierę, jako rzecz nieprzystojną dla ubogiego zakonnika, i postawiłem ją tu w szafie, ale całej nocy nie mogłem zasnąć, bo dyabli zwietrzywszy srebro u mnie, raz wraz przychodzili zażywać tabaki i szafkę odmykając i zamykając skrzypali.
Na to zakonnik odpowie, wydobywając z zanadrza srebrny zegarek:
– To racz mi oddać waszeć dobrodziej tabakierę, a ja w jej miejsce położę srebrny mój zegarek,
– Mój bracie – rzeknie na to gwardyan – tej nocy zażywali tabakę, a na drugą przychodziliby zaglądać która godzina, weź więc sobie waszeć i tabakierę i zegarek, a ja za to będę spał spokojnie. I oddał mnichowi tabakierkę.
Piwo żydowskie i chrześcijańskie.
Wiadomy jest zwyczaj, iż zakonnicy w klasztorze dostają zawsze rano na śniadanie piwo. Owóż jeden ksiądz, który słabując, do refektarza na piwo nie chadzał, ale, gdy rano na śniadanie zadzwonią, chłopca do szafarza z dzbankiem posełał, słyszałem sam, jako zawsze przykazował:
– A proś, żeby ksiądz szafarz dał piwa żydowskiego a nie chrześcijańskiego, bo widzisz – mówił do mnie – ja, choć jestem ksiądz katolicki, ale wolę piwo nieochrzczone, o co podejrzewam szafarza, iż czasami z gorliwości chrześcijańskiej to czyni.
O jednym skąpcu.
Opowiadał imć p. Ponikiewski, szlachcic starodawny z ziemi nurskiej, parafiii goworowskiej, o jednym skąpcu, który nie lubił gości u siebie przyjmować, że to zwykle szlachcic do szlachcica, choć nieznajomy, na popas w podróży jako w dym zajeżdża. Owóż tedy skąpiec ten, którego dworek, jak na złość, leżał niedaleko gościńca, upatrywał bacznie, czy kto nie skręca z drogi ku niemu, a gdy to dostrzegł, chował się wtedy gdziekolwiek, każąc, by powiadała czeladź, iż nie ma pana w domu. Razu jednego zajechało dwóch szlachty, za jakimś do tego skąpca interesem, a spostrzegli z daleka, iż był on na gumnach i w nagłej potrzebie, nie mając gdzie się ukryć, wlazł pod wasąg dnem do góry przewrócony na podwórzu pod stajnią. Gdy chłopiec stajenny oznajmił przybyłym, że nie ma pana w domu, szlachta powiadają:
– Nic nie szkodzi, zaczekamy tu aż powróci, a tymczasem, że mamy z sobą pistolety, zabawimy się strzelaniem do celu, który węglem naznaczymy na tym wasągu.
I stało się wielkie dziwo, wasąg, usłyszawszy o swojem przeznaczeniu, począł się ruszać i podnosić bokiem, z pod którego wylazł w kusym kożuszku i pludrach kożuszanych sam gospodarz, mówiąc, że chciał jeno zażartować sobie z ichmościów, aby mieli potem niespodziankę, gdy go zoczą.
Tenże skąpiec dowodził, iż najtrwalsza ze wszystkiej odzieży jest skórzana i dla tego, okrom upałów letnich, rok cały w kożuszku i pludrach z własnych owiec chadzał. Mawiał tylko, iż skóra barania ustępują w trwałości jednej skórze ludzkiej, jako prym nad wszystkiemi skórami mającej, co snać wiedział z własnego doświadczenia. Siadając bowiem w izbie swojej na zedlu, zwykł był one kożuszane pluderki, żeby się o zedel nie darły, opuszczać, a pomimo to przez lat trzydzieści dodzierał już trzecią ich parę, gdy własna skóra przez te lat pół kopy, bynajmniej od zedla dębowego nie szwankowała.
Zagadka od p. Jabłonowskiego komornika ziemskiego.
Wszystkim potrzebnam, a nikt mnie nie żąda,
Ten, czyją jestem, już mnie nie ogląda,
Ten, co mię zdziałał, dla siebie nie życzy,
Ten, co mię kupił, sobie nie dziedziczy.
(Trumna).
O dziwnej przygodzie imć panny Garbowskiej.
Gdy ime panu Garbowskiemu w Garbowie żona zmarła, w on czas jedynaczce jego, pannie Agnieszce matkowała ciotka jej rodzona, imć pani Makowska. Ta pani Makowska, chciała Jagulę wydać za pana Kamieńskiego, który się rozmiłował w pannie na zabój, jeno rodzic p. Garbowski bróździł jeszcze, powiadając, iż Jagulka ma dopiero lat szesnaście, a on życzy sobie, aby w panieństwie wytrwała do lat dwudziestu, a potem niech ją sobie p. Kamieński bierze. Že zaś usychał z wielkich afektów imć pan Kamieński, za którym pani Makowska mężnie orędowała, postanowiła więc ta pani, nie zważając, jaki będzie gniew pana ojca, wywieść nocą siostrzenicę do siebie, żeby w jej parafii, jeszcze tegoż zapustu ślub z panem Kamieńskim wziąć mogła.
Z wieczora gdy ciotka z panną od ojca wyjeżdżała, było cicho i od śniegu widno, ale później zerwała się straszna śnieżyca i zawieja. Na szczęście dobito się już do Mężenina, o ćwierć mili od Rutek, gdzie u miejscowego plebana oczekiwał na jejmoście pan Kamieński. Alić za żone w szydło przeszły, ale szerokie sanie tak się jednym bokiem w wądół zatoczyły, że siedząca po tej stronie panna Agnieszka wypadła i znikła w wielkim wądole. Imć pani Makowska podniosła srogi krzyk. Wyrostek, który powoził, stanął i zeskoczył z kozła na ratunek. Ale ratunek w wydobyciu panny był ciężki dla starej niewiasty i nie dużego pachołka, bo wądół okazał się głęboki na kilka łokci i obszerny. Na szczęście tyle było w nim śniegu, że panna żadnego szwanku nie poniosła, a z przyrodzenia wesoła i odważna, dla pocieszenia przerażonej ciotki, poczęła się śmiać z tej przygody do rozpuku. Ale śmiech ten pusty skończył się, bo nagle posłyszała dzieweczka, że jest w tym wądole nie sama. W drugim bowiem kącie wądołu coś chrząknęło.- Jezus Marya, wszelki duch Pana Boga chwali! -Wrzasnęły teraz obie niewiasty, młoda w wądole a stara nad wądołem. Przez chwilę było cicho, ale niebawem znowu usłyszano chrząknięcie, a tu ciemno, choć, jak mówią politycznie, oko wykol, a po prostu, choć w pysk daj. Jeno tym razem z chrząknięcia poznano, że nie był tam człowiek a jeno świnia, która widocznie po dniu resztek warzywa szukając, zapadła się w wądoł i nie mogąc wyleźć, na noc tam pozostała, gdy jej nie wydobyto.
Tymczasem nad wądołem myślano gwałtownie o ratunku. Imć pani Makowska kazała wyrostkowi dobić się czym prędzej przez zaspy, do pobliskich Rutek na plebanią, aby uwiadomić o niefortunnej przygodzie oczekującego tam pana Kamieńskiego. Sama pozostała nad wądołem z biczem, aby miała się czem oganiać przeciw psom mężeńskim, a pannie podano do dołu wilczurę, iżby w topieli śniegowej nie przeziębła. Ano świnia (a jak się potem pokazało, był to wieprz), poczuwszy wilczą skórę w wądole, poczęła się srożyć i kwiczyć, że ledwie ją panna Agnieszka ciamkaniem, niby jeść obiecując, od ataku na wilka powstrzymywała. Kwiku jednak okrutnego było całe pół godziny, zanim usłyszano dzwonek i wyskoczył z sani pan Kamieński. Młodzian w jednej chwili poskoczył do wądołu i namacawszy pannę w ciemnościach, podniósł ją tak wysoko, że mu na ramionach stanęła, a wtedy ująwszy się podanych sobie rąk ciotki i pachołka, z wądołu jakoby koza wyskoczyła. Tymczasem wieprz, który widocznie dla płci niewieściej większy miał respekt, poczuwszy pana młodego, począł go obyczajem świń w nieszczęściu będących, szarpać ryjem za kurtę i hajdawery, przez ten czas nim panna z wądołu wyskoczyla. Potem wygramolił się młodzian przy pomocy lejca, którego się ujął, a ciągnęły na górze obie niewiasty i woźnica, ale wieprz tak poszarpał rajtuzy panu Kamieńskiemu, iż jeno same pozostały z nich karwasy. Na szczęście, że było to w nocy, więc skromność niewieścia nie tak wiele na tem szwankowała. Dla zabezpieczenia zaś, iżby nie przeziębł i zasłonięcia grzesznej golizny kawalera, obie niewiasty wzięły go na sanie między siebie, i tak na plebanią do proboszcza rutkowskiego (którym był w on czas ksiądz Teofil Sokołowski, uczony pijar) zawiozły, Śmiechu było w całej okolicy, z tej przygody co niemiara, bo na zdrowiu nikt nie szwankował. Wesele odbyło się jeszcze w zapust.
O Theatrum w zakonach.
W żadnym zakonie nie prezentują Theatrum takiego jako u Jezuitów, gdzie żakowie i młódź szlachecka, ćwicząc się w wymowie i gładkości obyczajów, prezentują w takowy sposób, czego się w szkole nauczyli, a zarazem i rozśmieszają krotofilami spektatorów. Tu zapisać się godzi oną krotofilę, gdy do theatrum wchodzi człowiek niosący na sobie króbkę czyli lubiankę nie wielką, ale sam mocno stękając, jakoby pod srogim ciężarem, i z ciężkością zdejmując ją z siebie, stawia na podłodze i nieco odetchnąwszy sobie, otwiera ową Łubiankę, poczem wyjmuje z niej chłopca i stawia na theatrum, potem wyjmuje drugiego takiego samego i ku wielkiemu podziwieniu wyjmuje takich sześciu, gdzie jednemu byłoby w tak małej Łubiance za ciasno. A gdy ich powyjmuje i ustawi, zagra im wtedy, a oni poczną, podług dyspozycyi jego, pląsać i robić co jeno im każe. Śpiewają więc, skaczą i różne sztuki okazują, pacholetom takim przystojne. A potem, gdy na nich on majster krzyknie: „Chłopcy, do króbki!” – więc idą mu kolejno pod rękę. On ich popakuje, jako jakie wędzonki do podróży, krobkę zamknie, weźmie ją znowu z ciężkością na plecy i narzekając że błazny choć małe ale ciężkie, wyniesie króbkę z theatrum. Ludzie pękają od śmiechu, choć wiedzą, że w onej krobi nie było nic a jeno dno otwierające się także, i postawiona była na miejscu, gdzie w podłodze wyrznięta jest i zakrywana dla spektatorów dziura, przez którą owi chłopcy z pod podłogi do krobi włazili.
Zagadka.
Pewien pan chował przy dworze swoim siedmiu strzelców, z którymi, gdy raz wyjechał w pole, Każdy zająca upatrzył, Każdy strzelił, Każdy zabil, Każdy za kulbaką przytroczył, Każdy przyjechawszy do dworu, na kołku powiesił.
– Wieleż tam było tych zajęcy? – Jeden.
– A to jakim sposobem, kiedy strzelców było siedmiu.
– Takim sposobem, że choć strzelców było siedmiu, ale jeden z nich zwał się Każdy, i tylko on jeden upatrzył, strzelił, zabił i przywiózł zająca.
Jako o zającu mówić trzeba i o sarnie.
Myśliwi przestrzegają, iż zając niema krwi tylko farbę, niema oczu jeno patry, niema uszu jeno słuchy, niema nóg jeno skoki i biegi, nie ma ogona, jeno kosmyk, niema szerści jeno turzycę, niema wnętrzności jeno patrochy, i sam cały zowie się kotem. Sarna czyli koza ma także farbe, patry, słuchy, kosmyk, turzycę i patrochy.
Zagadki od różnych pań i panien.
Cztery ćwierci dobrej miary,
W nowy worek wysuł stary.
(Nowy rok i cztery kwartały).
Zła pani – mieszka w bani.
(Osa).
Skrzętnie murarze murują,
W ich murze ludzie smakują.
(Pszczoły, plaster miodu).
Co to jest za kraj, co nie jest krajem?
Co to za raj, co nie jest rajem?
Co to za zboże, co nie jest zbożem?
Co to za nóż, co nie jest nożem?
Co to za róg, co nie jest rogiem?
Co to za Bóg, co nie jest Bogiem?
(Kraj czyli brzeg stołu, Raj nazwa wsi, trawa stokłosa, kosa, róg stołu; Bug – rzeka).
Co to za matka, żeby nie była matką?
Co to za siostra, żeby nie była siostrą?
Co to za ojciec, żeby nie był ojcem?
Co to za brat, żeby nie był bratem?
(Zakonnice i zakonnicy w klasztorach).
Na co są pląsy?
Na to są tańce; różne, żeby się kawalerowie słusznie pannom przypatrywali. Na to świeczkowy, żeby jeśli który nie dojrzy, lepiej ją widział przy świecy, którą przed sobą nosi. Na to mieniony, żeby z boku obaczył tem lepiej jak chodzi, na to goniony żeby widział jeśli nie kaleka, albo nie dychawiczna, na to śpiewany Kowal, żeby słyszał jeśli nie niemota. Na to Niemiec, żebyście jak w garnce kołatali, czy dobra miedź, i złość, jeśli się w niej nie ozwie, na to Angielskie tańce świeżo wprowadzone, żebyście ku sobie rękami klaskali i motali się z sobą. Jużci ich wam pozwa lają, jak sukna palcami macać, kiedy rączki ściskacie, całujecie, nie tak jak kota w worze bierzecie, ale dosyć macie sposobów doświadczać ich. Ano za ojców naszych, jak powiadają, ten był zwyczaj, že pannie i mówić z młodzieńcem nie dano, a ledwo pokazano do ślubu dziewkę.
Którzy ludzie żeniąc się, są głupi?
Jedni, co nazbyt młodo, a drudzy, co nazbyt staro żenią się, głupi są, bo oboje źle jest:
Młodego miłość głupia jest i płocha,
Stary zaś każdy głupi, który młodą kocha.
Na zniewieściałych.
Nie kochać dla frasunków, nie bić się dla rany,
I gach i żołnierz taki, wierz mi, podejrzany.
Kto ma największe kłopoty.
Kto ma gładką żonę doma,
Zamek trzyma przy granicy,
Wino sadzi przy ulicy,
Ten jest w ustawicznej trwodze,
Jako groch siany przy drodze,
Na fircyka.
Wonnym olejkiem maścisz swoją głowę,
Powiedz, co znaczą praktyki takowe?
Wiem już, nie znaczą one nic innego;
Bo nie masz w głowie oleju własnego.
Jako było na examenie u OO. Dominikanów.
Razu jednego w szkole OO. Dominikanów choroszczańskich był na examenie dorocznym pewien jezuita z Łomży. Ano jeden stary szlachcic z okolicy, który, jak to bywa, examenował żaków z nauk i łaciny, nie wiedząc, że wówczas u jezuitów było w zakonie czterech księży Wolskich, każe powiedzieć chłopcu po łacinie o kupieniu czterech wołów za sto złotych, a chłopiec też prawi: „Emi quatuor Volscios centum florenis.”
Na starych co się żenią. *)
Aleć najmarkotniej patrzeć na onych dziadów co in trumna z oczu a z twarzy kośnica (kostnica) patrzy, a niech no przyjdzie do konwersacyi, aż dziaduś korwety, figle stroi, jak ów w osiemnastu leciech. A jak ich Venus do ożenienia ruszy i Kupido roznieci ogień z paździerzów (które hukną ale prędko spłoną) w sercach ich, to miasto obrać sobie żonę stateczną, oni do owych czternastolatek i jeszcze jak najgładszych uderzają.
Ten, który wszystkie w skarbach utopiwszy żądze,
Starzec, chciwie zebrane krył w ziemi pieniądze;
Teraz już niemi sypie, upominki daje,
Bo mu lodowe serce od miłości taje.
Żadna dziewczyna dobrze nie sklei się z dziadem,
A jako łódź bez wody nie może iść lądem,
Jak bez rudla, bez kotwic, okręt gdzie chce płynie,
Tak i starego żonka w cudzy ląd zawinie.
Drugi nazażywawszy się rozpusty we wszystkich czterech stronach świata, dopiero na pokutę u żony osiada i chce żeby penitencyą z nim wstrzemięźliwości czyniła, stąd wilie, posty, choć ich nie masz, często obserwuje i pobożnym się uczyniwszy, świętami się wymawia. Trzeci historye prawi, albo przy świecy bajeczki jej czyta. Czwarty ze świtem w pole, w nocy z pola, albo w trybunale sobie jaką sprawkę urości, choć jej niema, albo na flis choć przy cudzej pszenicy idzie, byle się z wędy zedrzeć.
Inszy zamknąwszy się nad księgą siedzi, pisze, czyta, albo z Lopesem konstellacyi na niebie upatruje, a małżonka tymczasem do sąsiada po ogień chodzić musi, kiedy go doma niemasz. I to do niedbalstwa należy, co drugi tylko kufla pilnuje, skąd potem i żonie obmierznąć musi.
Kto wiek i lata młode swe pędził w skromności,
Temu sily i czerstwość dosłużą w starości,
Ale kto młodość trawił zbytkami psowaną,
Temu jałowe śledzie na starość zostaną.
1) Żera wypisał ten urywek ze starej, rzadkiej dziś książki ,,Złote jarzmo małżeńskie.”
Przysłowia o zagrodowej szlachcie Podlaskiej i mazowieckiej.
1) Szlachcic podlaski, ma piasek, lasek i karaski.
2) Choć ma fortun sześć, a nie ma co jeść.
3) Fortuna czyli chabenda podlaskiego szlachcica ciągnie się choć nie szeroko, ale długo, wysoko i głęboko.
4) Choć łata na łacie, kłaniam panie bracie.
5) Czyja kosa pierwsza, tego łąka szersza (w wąskich działach).
6) Z kordem a boso, nago a w rękawicach.
7) Choć nie umiem pisać ni czytać, a królem mogę zostać.
8) Szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie.
9) Jak pies usiądzie na fortunie szlachcica, to ogon trzyma zagranicą.
10) Co dzbanek to panek.
11) Wystroił się jak szlachcic do karczmy.
12) Czy waspan myśli, że waspan to waspan, a ja waspanowi mówię, że waspan nie waspan, ale waspan: ty!
13) Wymaćkawszy się, panie Macieju!
14) Za Wyszonkami, świat zabity deskami.
15) Poszedł szlachcic do Tykocina pozywać pana Marcina, że u jego syna wybił szybkę z okna.
Zagadka ks. Boguckiego.
Jutro płynę, stoj drogo, imię miasto znaczy,
Będzie wielki Apollo, kto to wytłumaczy?
Wytłumaczenie. Kras-no-sta-wia, czyli miasto Krasnystaw.
Nazwy gospod i karczem.
Jak wiadomo, gospoda, jeżeli stoi we wsi, to niema żadnego osobistego nazwiska, jeno z całą wsią, razem, ale jeżeli stoi sama jedna pod miastem lub przy drogach rozstajnych, to zazwyczaj ludzie okoliczni nadadzą jej jakieś miano, które przyczepiwszy się do onėj gospody lub karczmy, pozostaje przy niej na zawsze. Ano jeden cygan który przez 50 lat cygańskim obyczajem, za kradzieżą i żebraniną włóczył się po gościńcach i zakątkach całego świata, powiadał, iż na Mazowszu i Podlasiu takie są nazwy nadane przez chłopstwo gospodom i karczmom: Zapigrosz, Ostatni-grosz, Hulanka, Pohulanka, Wygoda, Utrata, Poczekaj, Rzym, Sodoma, Piekło, Piekielko, Przekora, Zawada, Zielona, Sowa, Sowiak i Wesoła. Z tych wszystkich atoli najpowszechniejszą jest nazwa Wygody, a on cygan powiadał, iż jest w całej rzplitej sto gospod noszących nazwę Wygoda. Z tem wszystkiem cudzoziemcy narzekają, że u nas podróżowanie jest wielce niewygodne. Być może, iż dla tych, co zajeżdzają po gościńcach do karczem, na których siedzą wszędzie żydzi, jest ono niewygodne, ale szlachcic zajeżdża zawsze do szlachcica znajomego czy nieznajomego, wszystko jedno, jako brat do brata, a w mieście do klasztoru lub na plebanią, gdzie wszędzie tak jego, jako ludzi i konie nakarmią po uszy, że aż brzuch powstrzymać nie może i jeszcze do trzeciego dnia chcą na tym popasie zatrzymać, mówiąc, że „u nas od króla Lecha trzy dni trwa każda uciecha,” a „gość jedno jak ryba, do trzeciego dnia nie śmierdzi.”
Przysłowia zapisane tu od starych ludzi.
Sicut vinum, item latinum.
Jeden szlachcic przechwalający się swoją piwnicą, częstował winem starego kanonika, który słynął jako biegły znawca starych win i starej łaciny. Po pierwszym kieliszku, kanonik zapytany przez gospodarza, jak mu się on nektar podoba, odpowiedział: bonus vinus. Łacina ta kuchenna, zwróciła wszystkich uwagę, a były to chrzciny i gości hurmem. Po tej butelce podano drugą, innego gatunku i wieku, a kanonik znowu zagadnięty o zdanie, rzekł: bonum vinus. Aż dopiero gdy postawiono na stole jakąś zapleśniałą staruszkę i nalano z niej w małe lampeczki, kanonik skosztowawszy węgrzyna, ozwie się głosem uroczystym: bonum vinum.
– Że też waść mości kanoniku – zauważył ktoś z obecnych – teraz dopiero wpadłeś na dobrą łacine?
– Nie mości dobrodzieju – odrzecze na to ksiądz kanonik – jeno sicut vinum, item latinum.
O imć panu Łaskim.
Powiadają o imć panu Macieju Łaskim w ziemi Wizkiej, iż jako żywo od początku świata, a raczej od stworzenia Ewy z żebra adamowego, nigdy żaden mąż nie był pod tak ciężkim pantoflem białogłowy, jako jest tenże pan Maciej.
Kredencerz państwa Łaskich, przysięgał się, że razu pewnego, gdy imość gniewna była od rana i zmywała głowę całej służbie domowej, czeladzi, podstarościemu, włódarzom a najbardziej samemu jegomości, (bo wszystkiem sama w domu i gospodarstwie rządzi), ten pragnąc zażyć nieco spokoju i my. śląc, że imość go nie znajdzie, skrył się do szafy gdańskiej i klucz wziąwszy do kieszeni, zamknął na haczyki od środka.
Alić pani Łaska, która wiedziała o wszystkiem, co kto zamyśla i jako trawa rośnie, zmiarkowała zaraz, że jegomość pan małżonek, utaił się w gdańskiej szafie, gdzie żupany i pluderki swoje zwykł był wieszać. Dalejże jak nie brzęknie pękiem kluczy po szafie i nie zawoła „Otwórz mi waść zaraz: !”
A jegomość na to nic, jakby go tam żywego nie było. Więc jejmość mocniej stuknie pieścią w deskę, że aż mało szafa nie pękała i woła: – Wyłaź mi acan zaraz! A jegomość mruczy na to w środku szafy.
– Nie otworzę – niech choć raz będę panem w moim domu!
Powiadają także, że dawszy okulary i pończochy, nieraz mu pchły kazała z takowych wyłapywać.
Zagadki od białogłów i panien.
Czterech braci stoi pod jednym kapeluszem.
(Bróg na czterech słupach).
Rosła panna z długim włosem,
W kwiaty ustrojonym,
Szła gadzina z długim nosem,
Z drewnianym ogonem.
Zaskrzeczała, zasyczała,
Kwiaty pościnała?
(Łąka i kosa).
Przędzie długą nić,
A na wrzecionie nie ma nic.
(Pająk).
Jedno prosi o lato,
Drugie prosi o zime,
A trzecie powiada na to:
Czyli w zimie, czy w lecie,
Beze mnie się nie obejdziecie.
(Wóz, sanie, bicz).
Pole niewymierzone,
Bydełko niezliczone,
Parobek rogaty,
A gospodarz bogaty?
(Niebo, gwiazdy, księżyc, słońce).
Leciało stado ptaków nad lasem, usiadły po dwa na każdym drzewie a jedno drzewo zostało się. Gdy znowu też same ptaki usiadły po jednemu, to dla jednego ptaka zabrakło drzewa. Ile tedy było ptaków a ile drzew?
(Ptaków było cztery, a drzew trzy).
Ponad wodą, tam u rzeczki,
Chodzi rycerz śmiały,
Zobaczyły go kumeczki,
I pouciekały?
(Żaby i bocian).
O skąpym gwardyanie.
Opowiadali braciszkowie i kwestarz z jednego klasztoru, iż mają gwardyana, który nie jada jako wszyscy gwardyani i superyorowie razem w refektarzu z całym konwentem jednakowy obiad, jeno składając się złą konkocyą swego żołądka, jada najczęściej u siebie w celi, a wtedy dysponuje szafarzowi lub kucharzowi klasztornemu tak:
– Dla księży i braciszków niech będzie: żurek z groszkiem, barszczyk lub kapuśniaczek z groszkiem, kaszeczka, kluseczki, a dla mnie starego i chorego, aby tam jakiekolwiek polewczysko z wińska i szczupaczysko w szafranisku, lub z chrzaniskiem.
Do kogo małpa najpodobniejsza?
Na popisie dorocznym, w jednej szkole klasztornej, gdy przyszła kolej na historyę naturalną, zapytał ksiądz naturalista jednego studenta :
— Do kogo małpa najwięcej podobna jest?
A był tam wśród zebranej szlachty z sąsiedztwa jeden panicz, który tylko co powrócił z cudzych krajów, gdzie jeździł jakoby dla studyowania nauk i przebrawszy się tam z niemiecka, gadał z francuzka, nosił gwoli mody, ze zgorszeniem uczciwych ludzi zamączoną perukę z harcapem i kazał nazywać się grafem.
Ten tedy panicz widząc jak student się krztusi z odpowiedzią, a był to jego krewny, chciał mu na migi pokazać, że małpa najpodobniejszą jest do człowieka i wskazał palcem siebie, co spostrzegłszy on student, wykrzyknie: – Małpa najpodobniejsza jest do ime pana szambelanica. A wszyscy w śmiech.
Drugie wydarzenie z harcapem.
W jednej szkole zaproszono do nauczania języka niemieckiego pewnego niemca, który, podług mody swojego kraju nosił perukę z harcapem. Żakom wydało się być głupiem i śmiesznem, aby człowiek mający własne włosy, i to jeszcze nie siwe, nakładał cudze, mąką takowe posypywał i przyprawiał warkocz niewieści z tyłu głowy.
To też gdy pan profesor nie widział, jeden smarkacz, przywiązał mu z tyłu do harcapa długą nitkę, a długi koniec tej nitki spuścili żakowie za okno do ziemi, gdzie uwiązali kość ze sztuki mięsa i przywo. łali kundla. Pies dalej za kość i w nogi, a tu w szkole widzą wszyscy, jak nagle niby cudem jakimś, peraka pana profesora szust z głowy na podłogę a z podłogi za okno na ulicę. Smarkacze huknęli śmiechem, profesor przerażony ogląda się, co się stało niepojętego z tak przednią ozdobą jego głowy. – Dalejże szukać gdzie się podziała i gonić kundla który uciekał z kością i peruką przez ulicę i rynek miasta.
Jeszcze jedno wydarzenie z peruką opowiadał imć p. Szepietowski.
Do jednej panny zalecał się pewien młodzieniec, a że był łysy, co w młodym wieku jest rzecz szpetna, więc nosił perukę, która była tak misternie zdziałana, iż ani panna, ani jej rodzice i nikt w ich domu, zdrady takowej nie podejrzewał.
Gdy raz zdarzyło się, że on gach nocował w tym domu, włożył na noc na głowę zwyczajem niemieckim szlafmycę, a perukę, którą zawsze do poduszki zdejmował, powiesił między rzeczami swemi na kołku.
Trzeba było wypadku, że w nocy coś się zaszurgotało w pokojach i gospodarz domu, który, jako bywa zwykle, najczujniej sypia, mając podejrzenie, czy nie zakradli się nocą złodzieje, wstał, zapalił kaganek, wziął szablę znad łoża i idzie obejrzeć wszystkie komnaty i izdebki domowe.
Jakoż przyszedłszy do sypialni kawalera, widzi, że ten śpi w łożu, chrapiąc jak miech kowalski, a tu w kącie z pomiędzy wiszących jego sukni wygląda jakiś z ukrytą twarzą kudłaty łeb ludzki.
– Mam cię! – gospodarz krzyknie — i pewien że to opryszek, jak nie rąbnie szablicą w sam środek, aż rozleciały się kudły po całej izbie, a głosu nie sły. chać żadnego i krwi rozlewu ani kropli. Zbiegła się służba i powstał śmiech z wyjawienia tej tajemnicy.
Panna nie poszła za tego młodzieńca, a jak mówiła, nie dlatego, że łysy, jeno że fałszem zakrywa prawdę, więc nie wiedzieć, co potem okaże się w nim prawdziwe a co sztuczne.
Do łysego herbu Lis*).
Wedle swojej natury na lato się leni,
A na zimę porasta lis podczas jesieni,
Czemuż wżdy u waszmości, choć masz w herbie lisa,
Zimie i lecie głowa przez cały rok łysa?
*) W tym rodzaju są wiersze w herbarzu Wacława Potockiego.
Na łysego herbu Pole.
Jedno w herbie a drugie na głowie ma Pole,
Cóż wżdy po dwu łysemu, choć pełno w stodole,
Gospodarz z niego dobry, rodzi mu się szumnie,
Czemuż tak nie założy na zbie, jako w gumnie.
Do łysego herbu Bróg.
Gdzież wymłóciwszy żyto, z broguś słomę podział?
Żeś nie poszył i łysej głowy nią nie odział?
Alboś ślepy! – odpowie – patrz, strzechy dokoła,
Wszak wkładają donicę na sam wierzch chochoła.
Do gościa herbu Ciołek.
Ktoś przyjechał? A właśnie obiad na stół dano.
Jak mam zwać? – Jestem Ciołek. – Chłopcze bież po siano,
Dobra rzekę pieczenia, gdy siedlim u stołu,
Nigdym jeno nie wiedział, by Ciołek jadł wołu.
Na plebana herbu Klamry.
Gdy ludzkie stadła łączysz jedwabnemi stuły,
Sam się klamrą żelazną wiążesz do szkatuły.
Więc rozwodzą się stadła, żyjąc jak na ledzie,
Ale ciebie śmierć jeno z pieniędzmi rozwiedzie.
Do głupca herbu Ciołek.
Pytam go, co ma w herbie? – Ciołka – mi odpowie.
Wybacz – rzeknę – twój Ciołek podobniejszy krowie.
– A to czemu? – bo mimo zacnej parentele,
Trudno go zwać inaczej, widząc pod nim cielę.
Do biorącego żonę herbu Krzyż czyli Kruczyn.
Krzyż z żoną, z krzyżem żonę bierzesz na ramiona,
Czy małoż ma ciężaru sama przez się żona?
Jeden ze złej niewiasty, a drugi ze spiże,
Tym kształtem będziesz dźwigał do śmierci dwa krzyże.
Do tłustego, herbu Płomieńczyk.
Futro widząc na grzbiecie, na palcu Płomienie,
Zimne, rzekę, mieć musi ten pan przyrodzenie,
Kiedy się w niem na olej i szmalec nie stopi,
Przetoć się zawsze poci i wodą go kropi.
Nadgrobek pijakowi herbu Doliwa.
Szlachcic zacnego domu i herbu Doliwa,
Po wyjściu dusze z ciała, w tym grobie spoczywa.
Trzy róże miał w pieczęci, że je ustawicznie
Podlewał, dla tego też kwitnęły mu ślicznie.
Do grubijanina herbu Lubicz.
Lubicz ma na pieczęci, nikomu nie luby,
Szlachcic gniewliwy, głupi, w obyczajach gruby,
Choćbyś się i Aniołem pisał, nie Lubiczem,
Wierz mi, żeś do szlachcica nie podobien niczem.
Do sąsiada herbu Trzy lisy czyli Gryzima.
Co ci z tego, że lisy malujesz po ścianach,
A sam, gdy przyszła zima, stroisz się w baranach;
Lepiejby lisy na grzbiet włożyć, odrzeć ścianę,
– Zagrzeją kata — rzecze – kiedy malowane.
Do łysego herbu Kita.
Cóż ci, łysy, w sygnecie po herbowym czubie?
Kiedyć natura głowę do włosa oskubie?
Prawda: brodęś zapuścił, ale przyznasz i ty,
Żeś podrwił, bo nikt na dół nie obraca kity.
Do nieuka herbu Kołodyński czyli A.
W herbie nosisz literę,
wżdyć to nie do ładu,
Nie umiejąc dwóch liter miły bracie składu,
Przynajmniej co rok inszą każ rżnąć na pieczęci,
Aż całe abecadło wlezieć do pamięci.
Na pysznego.
Herbem się swoim pysznisz, mości dobrodzieju,
Chociaż dziad twój zarobił swą cnotą na niego;
Wierzęć, iż herb ten słusznie herbem dziada twego,
Ale twoim jest jeno: głowa bez oleju.
O przygodzie kanonika Krajewskiego.
Któż w naszych czasach nie zna księdza Marcina Krajewskiego, uczonego kanonika katedry płockiej, proboszcza teraźniejszego w Zambrowie, zwanego pospolicie kanclerzem, dla tego, iż swego czasu przy biskupie kanclerzował. Wszyscy mazurowie łom. zieńscy, a zwłaszcza jego parafianie zambrowscy, modlą się z książki, przez niego do nabożeństwa ułożonej, a w kościele zambrowskim, odrestaurowanym roku zeszłego, jego własnym kosztem, na dzwonnicy i w plebanii czytają napisy i wiersze pol. skie i łacińskie, któremion wszystkie ściany, odrzwia i belki przyozdabia, i które, jak powiadają, w oddzielnej księdze zamierza wydrukować.
Owoż imć p. Jeziorkowski, podwojewodzi ziemi Nurskiej, jako bliższy sąsiad Zambrowa, powiadał o przygodzie księdza kanclerza, która mu się roku zeszłego wydarzyła, a którą do tej księgi zapisać należy, chociaż wesoła nie jest.
Z księdzem kanclerzem, jak wiadomo, żartów niema. Jest on wielkiej cnoty i pobożności kapłanem, ale przy tem szlachcicem tęgiego animuszu i charakteru ostrego, jak żelazo. Nie znosząc zbytków i nowej mody wystrajania się białogłów do kościoła jakoby na jaką biesiadę, mając sześć starych bab w szpitalu przy kościele, kazał onym z płótna tłuścinnego (zgrzebnego) wykroić nowomodnego fasonu zaprowadzone teraz mantyle, postawiać sobie na głowach fioki z wiórów stolarskich i w oną chwilę, gdy się panie z parafii, modnie wystrojone, kolasami do kościoła zjeżdżały, kazał tym babom szpitalnym przechadzać się przy bramie cmentarnej, dygać sobie i witać się, naśladując we wszystkiếm one modne jejmoście.
Oprócz tych bab, utrzymuje ksiądz kanclerz przy kościele i sześciu dziadów, a choć to niby kaleki i starzy, ale pod rozkazami takiego wodza są jako drabi na służbie u grodowego starosty. Dowodem tego była właśnie ona przygoda, o której opowiadał niedawno w Drohiczynie imć p. Jeziorkowski tak:
Przed laty kilkunastu patrzy raz ksiądz kanclerz z okien swojej parafii na starożytny czerwony kościół zambrowski i widzi, jak chodzi po cmentarzu, zachowując się najnieprzyzwoiciej w jego ogrodzeniu jakiś panicz nieznajomy, w czapce na uszach i z lulką w zębach.
Ksiądz kanclerz, który podobnych filozofów już w Warszawie i Płocku widywał, ale w Zambrowie jeszcze nigdy, zatrząsł się z gniewu, widząc podobną profanacyę świętego miejsca a zgorszenie ludu, i wysłał organistę, aby natychmiast zebrał dziadów i paniczowi na cmentarzu 25 dyscyplin, jakby żakowi jakiemu w szkole, odliczył.
Ksiądz Krajewski nigdy rozkazów swoich nie powtarzał, a co powiedział raz, było jakby świętą ewangelią dla jego sług i podwładnych. Miał też organistę i zakrystyana, czyli klechę, ludzi dawniej wojskowych, którzy wolę kanclerza jak rotmistrza lub pułkownika swego wraz wykonywali. Nie upłynęło też trzech pacierzy czasu, a już było po całej ceremonii. Organista przyniósł tylko pozostawioną przez panicza fajkę z białej porcelany, jako corpus delicti i opowiadał, że nieznajomy stawiał się hardo, że się nazwał kasztelanicem i że musi być z bogatego domu, bo ma kolasę i ludzi, którzy w miasteczku, o niczem nie wiedząc, popasali, że jedzie przez Zambrów ze stron dalekich i że widać nazwyczajony do złego obyczaju w obcych krajach, gdzie kościoły i wiara święta nie są w takiem jak u nas poszanowaniu. Otrzymawszy zaś plagi, odgrażał się, że pomści takowe na ks. kanclerzu.
Od tego czasu upłynęło lat dziesięć. Aż pewnego razu zajechała przed plebanię zambrowską karoca danglowska na pasach, z karocy tej wysiadł okazały jegomość i wszedłszy do domu księdza kanclerza, rekomenduje się, kto zacz, i prosi o nocleg, jako w dalekiej podróży.
Kanonik był gościnny, kazał więc zastawić dobrą wieczerzę i nazajutrz, od obiadu gościa swego nie puścił. Podróżny oświadczył chęć wstąpienia do dworu pobliskiego w Porytem i zaprosił kanclerza solennie, aby mu w tych odwiedzinach towarzyszył, czego tenże ze względu na ofiarowanych kościołowi przez niego dziesięć dukatów, odmówić nie mógł.
Gdy wyjechali za Zambrów i wieś Górki, pyta się jegomość podróżny księdza Krajewskiego: jak sądzi, czy kto, co komu winien, oddać mu to ma ? Kanclerz, nie domyślając się niczego, cytuje Pismo Święte na potwierdzenie tej wiekuistej prawdy. A podróżny, wysłuchawszy tego potwierdzenia, woła na woźnicę swojego:
– Stój! bo tu wysiądziemy, gdyż muszę spłacić memu wierzycielowi dług, zaciągnięty przed dziesięciu laty.
Kanclerz zrozumiał teraz, co to wszystko znaczyło, więc rzeknie:
– Wierzę, iż waść mając dwóch drabów i sam trzeci, możesz mi oddać to, coś sam ode mnie dostał; jeno zważ, żeś w on czas plugawiąc cmentarz i ubliżając kościołowi, zasłużył na karę. To zaś, co byś oddał dziś mnie, byłoby gwałtem na osobie duchownej, o którym dowie się kraj cały, a moi parafianie pojmają cię i nie wypuszczą żywego.
Pan, nie wiele zważając na tę mowę kanclerza, począł mu przekładać, iż o możebności zemsty parafian i o tem, co powie społeczność „na dwoje babka wróżyła: albo umrze, albo będzie żyła.” Więc lepiej, gdy uczyni z nim taki układ: Żeby zgorszenia ludzkiego nie było, pójdą jeno samowtór, podróżny z kanclerzem, opodal w gęstwinę leśną, tam położy się kanclerz dobrowolnie obliczem do kobierca mchowego, a dłużnik odliczy wierzycielowi w zgodny sposób 25 dyscyplin. Kanclerz targował się jeszcze, a pragnąc przez to utrapienie ciała, choć pozyskać co jeszcze dla biednych ludzi i chwały Bożej, powiada:
– Zgodzę się i na to, ale musisz waść za dwukrotną obrazę Pana Boga odbudować swoim sumptem nowy dom szpitalny dla dziadów przy moim kościele.
Wysiedli tedy z karety i jakby dla zwyczajnego wczasu poszli sobie do kniei, skąd w pół godziny potem powrócili w dobrej (przynajmniej dla oka ludzkiego) komitywie, jakoby nic między nimi nie zaszło.
W roku tymże stanął nowy dom przy kościele zambrowskim, a choć mówiono, że zbudowany za plagi kanclerskie, to wżdy i tem pocieszał się prałat do najzaufańszych, iż ów pan nieznajomy wystawił własnym groszem rezydencyę dla tych dziadów, od których sam plagi na cmentarzu dostał swojego czasu.
O śmierci imć p. Łuckiewicza.
Zapisuje się tu, iż die 3 augusti, roku obecnego, zmarł, przybywszy do Bielska na kuracyą, ś.p. imć p. Onufry Łuckiewicz, ziemianin zacny, pobożny i uczony. Był dobrym łacinnikiem, biegłym w prawie i statystą. Wysokiego nazbyt wzrostu, chudy i łysy, nosił się zawsze po dawnemu. Znali go wszyscy na Podlasiu z przysłowia: „sucha rzepo”, a czasem dodawał: „natko pietruszczana”, co w młodych śmiech pobudzało, gdy prawił „sucha rzepo”, umizgając się do gładkich panien, czego do samej śmierci swej czynić nie zaniedbał. Nie znosił, gdy kto klął dyabłami lub wspominał czarta, a zwłaszcza gdy wyraz ,,dyabeł” usłyszał w uściech panieńskich. Mówił wtedy, że aniołom bez obrazy Pana Boga mówić o dyabłach nie godzi się. Tedy wesołe panny na przekorę ime panu Łuckiewiczowi, niby to niechcący, wtrącały do rozmowy ,,dyabła”, aby mieć uciechę, gdy staruszek ganiał się potem z trzciną za płochemi panienkami i prawił im verba veritatis. Ale mimo to, miał u niewiast wielką łaskę i poszanowanie.