Tym wpisem otwieram serię trzech postów pokazujących podlaską szlachtę poprzez żart. Jest to zbiór historyjek opracowanych i wydanych przez Glogera pod tytułem “Fraszki i opowiadania” w roku 1893. Autor opracowania we wstępie podaje historię tego zbioru.
“Przeglądając skrzynię starych szpargałów na poddaszu jednego z dworków nadnarwiańskich, znalazłem wśród zbutwiałych po większej części dokumentów dość gruby rękopis, w skórę niegdyś czerwoną oprawny, z rzemykämi przy okładkach do związywania. Był to zbiór fraszek i opowiadań, którego autorem był Karol Antoni Žera herbu Dębno. Tym klejnotem dom Żerów jest przyozdobiony, Na Podlaszu w Drogickim z wieków zagnieżdżony. Karol Żera był typem wesołego szlachcica żyjącego na zapadłej prowincji. Urodzony w początkach osiemnastego wieku, dożył prawie do jego końca, z niejednego pieca chleb jadał, znał dobrze wszystką szlachtę mazowiecką i podlaską między Bugiem i Narwią. Zbierał wesołe i „pocieszne historyjki” z życia wszystkich warstw zaczerpnięte, a zapobiegając słusznie aby pamięć nie uroniła czegokolwiek, zapisywał wszystko dla potomnych i numerował w ufundowanej na to porządnéj księdze. Wstęp do zbioru zapisków Żera kończy słowami: Kto to będzie kiedy czytał, niech pacierz za mnie do Boga zmówi, bo wam to będzie śmiech a mnie płacz, gdy zawołają: Idź Kuba do wójta! i stanę ja mizerny szlachcic podlaski przed Majestatem Niebieskim a rzeknę pokornie Panu Bogu memu: Urodziłem się, boś chciał, żyłem, boš pozwolił, umieram bo każesz, zmiłuj się nad grzesznikiem, bo możesz.”
Te trzy wpisy dedykuję pamięci mojego ojca śp. Mikołaja Strusa, człowieka wesołego o dużym poczuciu humoru, który w każdej rozmowie mógł wtrącić kilka podobnych a czasem tych samych opowieści, które pozostawił nam Karol Żera.
O panu Sieruciu i ośmiu adjunktach.
Gdy chodziłem do szkół drohicko-jezuickich, mieliśmy instrukcyę o ośmiu adjunktach, czyli o koniecznych w wysłowieniu każdéj rzeczy przydatkach. Na nich znał się wielce JW. Sieruć, który raz próbując młodego szlachcica, rekomendowanego mu na sekretarza kazał młokosowi pisać list od siebie do kogoś i potém czytając rzekł:
– Panie bracie, nie zachowałeś mi waszeć adjunktów, bo w każdém liście powinno być wyrażono: kto pisze? co pisze? gdzie pisze? do kogo pisze? w jakich kontentach pisze? wielekroć pisze? dlaczego pisze i kiedy pisze? A że waszeć, panie bracie, tegoś nie zachował, więc waszecin list grzyba wart. Naucz się waszeć, panie bracie, adjunktów w tych wierszach zawartych:
Kto? co? gdzie? i przez kogo? Wielekroć? Dlaczego? W jakim sposobie? Kiedy? lub czasu jakiego?
Z tego samego powodu i ja (Żera) w mojej dalekiej podróży po papierowym gościńcu, w którąm się już wybrał, gęś zaprzągłszy, ile podołam, będę stosował się do onych adjunktów, pisząc krótko i zwięźle, nic nie dodając niepotrzebnego, nie opuszczając potrzebnego, bo to jest basis et fundamentum. Lubo aliquando rzecz upstrzyć, trefnie (dowcipnie) przykrasić i przyozdobić, można ją wielce zalecić tym sposobem zacnemu czytelnikowi.
Zacna obora.
Do jednej gospody na trakcie z Węgrowa do Drohiczyna zajechał na nocleg imć pan Bykowski. Po nim w godzinę, tymże traktem, nadciągnął imć pan Baranowski. Gdy po wieczerzy kazali ludziom swoim karczmę zatarasować, aż tu przyjeżdża imć pan Świniarski i woła, by mu stan *) otworzono. Słudzy pana Bykowskiego i pana Baranowskiego uczynić tego nie chcą, bo miejsca już w stanie nie było.
– Jacyż tu, do kopy dyabłów, panowie stoją? Pyta gniewnie imć pan Świniarski z nadworza.
– Stoją panowie Bykowski i Baranowski – odpowiadają mu ludzie.
– Ależ, na miłość Boską! – odeprze pan Świniarski – czyż pomiędzy tak zacną i piękną oborą nie znajdzie się miejsca i dla Świniarskiego?
Tamci tedy dwaj panowie, zważywszy, że przyjechał szlachcic z akcentem, otworzyć mu bramę kazali, a że między szlachtą, jako między bracią, znajomość zawsze wielce łatwa i koligacya choć daleka, ale niezawodna, więc się z sobą oni trzéj panowie na miłéj rozmowie do późnej nocy zabawiali i nazajutrz rano, jakby starzy przyjaciele i pokrewni rozjechali, a mnie imć pan Bykowski, przyjechawszy do Drohiczyna, opowiadał o tém, śmiejąc się i trzymając pod boki.
*) Obszerna stajnia w domu zajezdnym zowie się stanem…
Jako pan Kozieł szukał swojéj gospody w Wiźnie.
Opowiadał imé pan Pieńkowski, szlachcic z ziemi Wizkiej, iż onego czasu pan Kozieł, przybywszy na zamek w Wiźnie i kazawszy ludziom swoim odjechać do miasta, gdy później szedł do nich i nie wiedząc gdzieby zajechali, zapytał dworaka jakiegoś:
— Gdzie tu moja gospoda? Dworak on na to: – A waszeć kto jest? Odpowie mu tedy szlachcic: — Jam jest Kozieł. A dworak rzecze:
– Kiedyś waszeć kozieł, tedy w chlewie musi być waścina gospoda.
Był na ten czas sejmik w Wiźnie i zjazd wszystkiej szlachty biebrzańskiej, która słysząc to, pękała od śmiechu.
Jako ojciec grał z synem swoim w kwindecza.
Gdy raz panicz jeden, wysłany na edukacyę do cudzych krajów, zgrał się tam do koszuli w kwindecza, ojciec popłaciwszy kawalerskie długi marnotrawcy, rozkazał mu powrócić niezwłocznie do domu. Powraca gagatek goły jak bizun, bez szeląga w wacku, wymizerowany między francuskiemi gamratkami, w kitelku zabrukanym i przepraszając całuje pana ojca w rękę. Rodzic mu rzecze tedy: „Grywałeś mój synku kwindecza z grafami, zagrasz go dzisiaj ze mną”. To mówiąc kazał rozpostrzeć kobierzec i położyć się na nim synalkowi. Panicz w bek, kładzie się sam, żeby gorszego nie mieć wstydu. A ojciec, stojąc nad nim z bizunem, jakoby przy rozpoczęciu onéj gry, woła:
– Kwindecz ! — dajcie mu plag dziesięć! Potem: Kart! — dajcie mu drugie plag dziesięć! Akord! — dajcie mu trzecie dziesięć! Krepa! — dajcie mu plag dziesięć! Rest! – dajcie mu plag dziesięć! Aż mój panicz, wijąc się jak węgorz w matni, woła w tym punkcie z płaczem :
– Panie ojcze dobrodzieju, zlituj się, Basta!
– A mój miły synu, rzecze udobruchany nieco ojciec — czegóżeś tak długo grę przeciągał, czekałem od dawna póki nie zabastujesz.
O imć panu Żabie.
Imé pan Žaba Franciszek sam opowiadał, że gdy mu raz wół karmny zachorzał, przywieziony do onego bydlęcia z drugiej parafii chłop konował, poznawszy chorobę, którą „żabą” zowią, wbijając wołowi w kark szydło, rzeknie:
– Przeklęta żaba jego męczy!
Słysząc to słudzy pana Žaby, poczęli się śmiać, a chłop spostrzegłszy, że się niepolitycznie przy panu tego samego nazwiska odezwał, mówi:
– Bez urazy wielmożnego pana, ja jeno powiadam o chorobie, a nie o panu.
Więc śmiał się i pan sam.
Tenże pan Žaba, gdy przechadzał się raz po sadzie z małą swoją córeczką, a ta dzieweczka zobaczywszy skaczącą żabę, zaczęła wołać:
– Žaba! tatulku, żaba! Odpowie na to rodzic:
– Moje dziecię, pamiętaj nie mówić nigdy: „żaba”, a przystojniej, gdy na tę gadzinę będziesz mówiła: „Tobak”.
O synu garbarza z Lublina i o starej lisiurze.
Synowi jednego garbarza z Lublina, mającemu szlacheckie nazwisko, wielce posłużyła fortuna. Wyszedłszy pachołkiem w cudze kraje, że dopisały mu talenty i uroda, uchodził tam za szlachcica i ożenił się z bogatą grafianką niemiecką a doczekawszy syna, kupił onemu dobra nad Wisłą. Ten jego syn a wnuk nieżyjącego już garbarza z Lublina, wszedłszy w krescytywę, jako ziemianin lubelski, został w sądzie lubelskim sędzią. Owoż zdarzyło się, że jeden szlachcic niezamożny, zgarbiony staruszek, wiodący w tym sądzie prawo, przyszedł do onego pana sędziego, rekomendując mu sprawę swoją, a miał na sobie mocno wytartą lisiurę. Pan sędzia, który edukując się w cudzych krajach jako i z matki grafianki niemieckiej, nie nawykły do naszego obyczaju, iż szlachcic na zagrodzie równy jest wojewodzie, spojrzawszy na starą lisiurę i rzekomą podufalość staruszka, rzecze z drwinami do onego:
– Ale waszecine lisy muszą pamiętać dziadów.
– Zgadłeś, jaśnie wielmożny sędzio, że pamiętają dziadów naszych, jakobyś w Piśmie Świętém wyczytał – odpowie najspokojniej staruszek – bo właśnie dziad jaśnie wielmożnego pana, którego jeszcze pamiętam tu w Lublinie, wyprawiał te lisy memu. ojcu. — Sędzia zmilczał, jeno miał minę, jakoby mu kto chrząszcza po nosie przeprowadził do góry,
Parobek, który grochu nie chciał jeść.
Żona pewnego szlachcica w Poniatach, koło Ciechanowca, dawała często groch do stołu. Owoż parobek, który lat kilka u onego szlachcica służył, sprzykrzywszy sobie tę strawę, choć była zawsze smaczna i okraszona, siedząc raz nad misą, przewrócił łyżkę na opak, to jest dnem do góry, i tak prawi do onego grochu:
– Jeśli się będziesz na łyżkę brał, to cię będe jadł.
Szlachcic to uważał, ale nie mówił nic. Zdarzyło się potém jednak, że gdy ten parobek, ożeniwszy się poszedł na swoje, a rok był nieurodzajny i chleba mu nie stało do nowego, przychodzi do swego dawnego pana, jak to zwykle bywa, prosić o wspomożenie. Szlachcic prowadzi go do gumna, gdzie w jednym kącie śpichlerza leżało na gromadzie żyto, w drugim jęczmień, w trzecim gryka, a w czwartym groch.
– Może grochu ci potrzeba ? – zapyta gospodarz.
– Oj, przydałby się, przydał! – odpowie biedaczysko..
– Więc daj wór — rzecze szlachcic, i bierze do rąk szuflę, którą przewróciwszy dnem do góry, czyli na opak, prawi do grochu tak samo, jak mówił kiedyś parobek:
— Jeśli się będziesz brał, to cię będę sypał.
– Panie gospodarzu, odwróć waćpan szuflę, to się zaraz groch weźmie na nią.
– A pamiętasz ty, bratku, jakeś gardził tym samnym grochem, czyniąc tak nad misą, jak ja teraz.
Parobek dalej-że za nogi gospodarza, przeprasza ze łzami w oczach, iż grzeszył, gardząc jego chlebem, a szlachcic powiedziawszy mu verba veritatis, nasypał mizerakowi cztery wory: w pierwszy żyta, w drugi jęczmienia, w trzeci gryki, a w czwarty onego grochu. Oto nauka, jako chleb szanować trzeba, kto chce zajść do nieba.
Jako kwestarz obronił się przeciw brytanom.
Opowiadał mi jeden braciszek bernardyński konwentu tykockiego, człek wiarogodny, rodem szlachcic z pod Łomży, że gdy razu pewnego przyjechał do Wołczyna i oddawszy kwestarski pokłon j. o. księciu 1), zaproszony był do stołu pańskiego na obiad, a potém, przechadzając się po dziedzińcu pałacowym, odmawiał pacierze, aż tu wyrwały się z łańcuchów trzy straszne brytany, jako smoki, i ze srogim impetem rzucają się ku zakonnikowi. J. o. książę, stojący podówczas na ganku, zmartwiał, księżna pani w oknach z pannami respektowemi w krzyk.
Ale bernardyn podobnych perypetyi doświadczon, nie ruszył się ani kroku, jeno w mgnieniu oka śpiczasty swój kaptur mniszy na głowę wdział, a ukrywszy dłonie w długich rękawach, stanął raczkiem czyli czworaka i mruczy jakoby niedźwiedź, a umiał tę bestyę leśną wybornie przedrzéżniać.
Brytany szczekać przestały i najeżywszy tylko sierści na karkach, dziwują się, coby to był za zwierz taki, obchodzą z tyłu, wąchają… i obeszły się z nim wszystkie tak niepolitycznie, że marszałek potém dworu książęcego, jako z urzędu swego na wszystkie odory czuły i zapobiegliwy, zapraszając braciszka do stołu książęcego na wieczerze, przyniósł mu od fraucymeru panieńskiego wody lawendowéj gąsiorek i jako na Wielkanoc kawalerowie pannom, sprawił mnichowi dyngus sowity.
Gdy przy wieczerzy księstwo opowiadali, w jak okropnym byli przestrachu, aby złe brytany nie pokaleczyły kwestarza, ten z pokorą odpowie:
— Widać, że w zacnym dworze j. o. księcia, nawet nierozumne zwierzęta są dla kwestarza łaskawe i uczynne.
Jak odpowiedział gwardyanowi zakonnik Ciriacus.
W dniu 8-ym sierpnia przypada święto dwóch męczenników, z których jeden nazywał się Ciriacus, a drugi Largus. Po polsku zaś largus znaczy: „hojny”. Owoż zdarzyło się razu pewnego w jednym klasztorze, gdy w dniu tym zakonnicy gwoli emocyi cielesnéj dla zdrowia, zebrani wszyscy razem, grali sobie w kręgle, gwardyan ozwie się do ojca Cyryaka:
— Wszak to dzisiaj waszecine, bracie Cyryaku, imieniny?
– Tak – odpowie na to gwardyanowi zakonnik – prawda, że ja jestem Ciriacus, ale wielebny ojciec bądź Largus.
Wszyscy w śmiech, bo była to przymówka do gwardyana, który klucze od piwnicy klasztornéj, gdzie przechowywały się sycone miody, wiecznie trzymał zamknięte w swym kantorku i o imieninach żadnego zakonnika nie pamiętał. Ale usłyszawszy ten żart, rozweselił się wielce i kazał przynieść z lochu miedziany dzban starego lipca do kręgielni, iżby był dzisiaj Largus.
Który święty ma dwie głowy?
Zapytywał imć pan Mleczko, szlachcic z powiatu Zambrowskiego, iż jest taki jeden święty, który posiada dwa nosy, czworo oczu, dwie głowy, cztery ręce i cztery nogi. Kto by zaś nie chciał w to wierzyć, to mu pan Mleczko odpowiadał:
– Ano święty stan małżeński, jako z dwojga osób złożony, musi miéć nieodmiennie wszystkie członki ciała swego doczesnego dubeltowe.
Na to odpowie mu imć pan Tyszka, ziemianin biebrzański:
– A ja waszmości zaraz dowiodę, że nie każde małżeństwo ma wszystkie członki dubeltowe. Oto naprzykład starzy państwo Truskolascy: on zamłodu w potrzebie wiedeńskiéj oko i trzy palce u prawéj ręki postradal; zatém u rąk ma palców siedm, a żona dziesięć, i we dwie persony mają jeno troje oczu. To téż jéjmość pani Truskolaska przestrzegała, aby mąż pod jesień, kiedy krowy są cielne, nie zaglądał do obory, iżby nie zapatrywały się nań i późniéj jednookich cieląt nie przywodziły. Dowodziła także, iż z téj-że przyczyny mężowego kalectwa, mieli w stadninie źrebię ze skałką na oku, bo klacz mu. siała się zapatrzyć, podczas gdy pan mąż często na niej wierzchem jeździł.
O jednej wdowie co ślubowała, że za mąż nie wyjdzie.
Pewna pani, w ziemi Łomżyńskiej mieszkająca, urodziwa i bogata, owdowiawszy w młodych leciech, ślubowała sobie cnotę wdowieńską, jako już za mąż nijako nie wyjdzie, a jeno za duszę świętėj pamięci małżonka swojego, którego usilnie miłowała, modlić się będzie dozgonnie i, mając kościół w ćwierci mili od dworu, codziennie Mszy świętéj za jego duszę wysłucha
Owoż gdy pewnego razu modli się tak w kościele i za duszę nieboszczyka do Pana Boga mocno wzdycha, aż tu widzi, że w ławkach po drugiej stronie, wszedłszy, uklęknął pobożnie jakiś podróżny, nieznajomy szlachcic, urodziwy, co się zowie.
Ona modliła się sobie, a on sobie; ona wzdychała sobie, a on sobie.
Użaliła się więc ta tkliwego serca białogłowa, że podróżny ten musi miéć jakowyś srogi lament w swej duszy, a przytém z dalekiej podróży musi być pewno głodny w tej dnia porze, więc po skończonej Mszy Świętej posłała pachołka do jego ludzi, by się dowiedział, co zacz, i poprosił do dworu na obiad, jako podług obyczaju szlacheckiego, do każdego domu w Sarmacyi zajeżdża wszelki podróżny na popas, jakby do brata swego.
Pokazało się, że był to zacnego urodzenia pan Chojnowski Lubicz, który powracał z kresów na Łomżę do ziemi Wiskiej; a że był wdowcem i ślubował nie pomijać kościołów końcem pomodlenia się za nieboszczkę małżonkę swoją, którą wielce miłował, więc i w dniu dzisiejszym, czyniąc zadość onemu ślubowi, zatrzymał się i wstąpił do kościoła. Pani ze względów wstydliwości niewieściéj, iż pan Chojnowski był człekiem niłodym, zaprosiła na obiad i księdza plebana, a wychwalając wielce cnoty imci nieboszczyka pana męża, o swoich ślubach pobożnych względem jego duszy mówiła, płacząc i wzdychając.
Pan Chojnowski również, urodzenie i wielką zacność jarzmo doczesnego żywota. Po obustronnym niedługim namyśle, radę osoby duchownej przyjęła wdowa z pokorą, a pan Chojnowski po krótkiéj konsultacyi, przy któréj spoglądając z ukosa na urodziwą niewiastę, wąsy swoje aż na sypły powiązał, dał dukata na zapowiedź plebanowi. Jakoż następnéj niedzieli, w tymże kościele, gdzie się zoczyli, oboje owi państwo spadli z ambony, a po trzeciéj zapowiedzi klęknęli społem na kobiercu.
Po ślubie, przez krotofilę wprowadzono pana młodego oknem do domu małżonki, aby nie przez on próg nieszczęśliwy, po którym wszedł zmarły małżonek.
Jako odpowiedział szlachcic, co świecę zgasił.
Przy jednym stole, gdzie u wieczerzy siedziało wiele osób, pewien szlachcic ucierając niezgrabnie szczypcami nos świecy, zgasił oną niechcący. Ktoś na drugim końcu stołu rzecze wtedy doń:
– Umiem i ja tak.
– Toś waćpan taki kiep, jako i ja – szlachcic mu na to odpowie, a wszyscy w śmiech.nieboszczki swojej żony rekomendując, wzdychał także za jéj duszę i o własnych ślubach z powodu jéj śmierci, zwierzenia poufne przed jéjmością czynił. Co słysząc ksiądz proboszcz, jako biegły koneser dusz ludzkich, gdy po obiedzie podano gąsiorek miodu dla konkokcyi i pierniki rączkami wdowieńskiemi wygniatane, począł doradzać, iżby „oboje owi państwo, gwoli snadniejszemu spełnianiu swoich ślubów i wzajemnemu dopomaganiu w modlitwie, łzach i westchnieniach, uczynili z sobą alians dozgonny, zaprzęgając się społem w jedno
Jak chłop złapał szczupaka, który miał skrzydła na grzbiecie.
Koło Ciechanowca, na rzece Nurcu, zdarzyło się razu pewnego, że gdy chłop poszedł łowić ryby na klucz, czyli na taką dużą wędkę, na którą płotka się nasadza, aliści złapała się na oną płotkę wielka ryba. Chłop ciągnie klucz z głębokiéj wody do siebie i widzi, że złapał się szczupak nie szczupak, ptak nie ptak, a w rzeczy jakiś potwór w postaci starego szczupaka ze skrzydłami i głową ptasią na grzbiecie.
Chłop, rozumiejąc, iż to musi być szatan albo tpielec, cisnął klucz, przeżegnał się i wezwawszy Ducha Świętego na pomoc, drapnął do wioski, gdzie alarm srogi się uczynił. Zebrała się cała gromada na radę i postanowiono, aby, uzbroiwszy się w widły, cepy, i wziąwszy księdza wikarego ze święconą, wodą, pójść nad rzekę.
Baby, uzbrojone w pedy1) i powerki2), uczyniły największy gomon3). Pociągnęło ono pospolite ruszenie nad brzeg wody, a gdy z polecenia księdza, który nie kazał bać się niczego, wyciągnięto na ląd potwora, przekonano się, że był to stary i wielki szczupaczysko z utopioną kanią na grzbiecie. Ptak ten bowiem, polujący nad wodami na rybę, nie zmiarkowawszy, z kim ma do czynienia, gdy krzywe szpony swoje wszczepił w starą bestye, a ta poszła na głębie, – utopił się nieborak i po śmierci tak ze szczupakiem wędrował pod wodą.
1) Nosidła do wiader. 2) Kije do noszenia cebrów. 3) Zgiełk
Przymówka białogłowom.
Imć pan Michał Lutosławski, komisarz graniczny teraźniejszy ziemi Bielskiej, słyszałem, jak zabawiając się z białogłowami, taką czynił onym przymówkę:
Iść do kościoła, gdzie nabożnie grają,
Nie z wielkim gustem damy się schadzają;
Ale na taniec są łatwego ducha,
Urwałaby się druga i z łańcucha.
Melius est sedite quam sedete.
Imć pan Wiktor Kuczyński, kasztelan podlaski, opowiadał, że gdy raz jadąc do Gdańska (gdzie żyto swoje na szkutach oraz bale dębowe z Glinnika był wodą na sprzedaż z szyprami wyprawił), wstąpił na popas do jednego szlachcica po drodze. Gospodarz tego domu, kiepską łaciną mówiąc, tak zapraszał do siedzenia:
– Moje państwo, sedite, sedite.
Ale wygodę wszelaką i pieczę tak panu kasztelanowi, jako jego ludziom i koniom dał, ugaszczając po staropolsku, tak iż jeno na ptasiém mleku podróżnym mogło zbywać. Na drugi nocleg stanął pan Kuczyński już nie u zwyczajnego ziemianina miernéj fortuny, lecz we dworze senatorskim, gdzie gospodarz biegły w łacinie, zapraszał do siedzenia: Sedete, sedete, — jeno zamiast białych obrusów i półmisków, pokazywał głodnemu kasztelanowi drogie makaty swego domu, a zamiast talerzy — puste farfury chińskie, osobliwe antiquitates i włoskie malowidła. To też pan Kuczyński mawiał potém zawsze o takiếj polityce:
– Melius est sedite quam sedete.
Jako pijak się modlił.
Jako pijak się modlił:
„Hej, Boże mój, gdyby Morze się zamieniło w piwo, a my w ryby,
O! jakbyśmy rozkosznie używali sobie,
Tam żyli, tam skończyli i tam legli w grobie !”
Jak kwestarz odpowiedział grafiniej.
Jeden kwestarz, gdy raz przyjechał do dworu pewnego pana, który gardząc polskiém szlachectwem swego rodu, począł się „grafem”, jak obcy, tytułować, nosić po niemiecku a gadać po francusku, zaproszony był do stołu i rozmawiał z panią grafinią. Ona, głupia niewiasta, która kazawszy dwórkom i swemu fraucymerowi nazywać siebie grafinią; nos wyżéj kornetu nosila, spoglądając z góry na pokornego bernardyna, uczyniła mu pytanie:
– Czyli prawdą jest, że na kwestarzy idą jeno synowie ubogich rzemieślników?
W kwestarzu krew zakipiała, bo był ze szlachty mazowieckiej, choć biednéj, ale starszej od wszystkich grafów i książąt, że jednak przysięgł na pokorę zakonną, więc skłoniwszy się, odpowie grafini:
– Tak, jaśnie wielmożna pani, i ja jestem synem bednarza, który wprawował ludziom piąte klepki do głowy, gdy onych komu brakowało.
Jako szlachcic nie chciał być „sapiens“.
Jeden szlachcic zagrodowy z parafii topiczewskiej, nie rozumiejący nic po łacinie, a jeno ze słuchania nauczywszy się kilku sentymentów łacińskich, strzelał onemi często, jako kulą w płot. Trafiło się tedy razu pewnego, że gdy miał sprawę w sądzie i z jakiémś przysłowiem łacińskiém wyrwał się, niby Filip z Konopi, obrońca strony przeciwnej rzekł:
– Waćpan, jak widzę, jesteś wielki sapiens.
– Co? co? ja jestem sapiens ? — zawołał szlachcic gniewnie, myśląc, że to musi być jakieś bardzo brzydkie i obelżywe słowo — ani ja, ani mój dziad, ani nikt w moim całym rodzie nigdy nie był sapiens!
Jako szlachcic chciał wilka ożenić.
Jeden szlachcic zagrodowy miał tak złą żonę, że całe życie jego było ustawiczném piekłem. Razu pewnego, gdy owa szlachta, wykopawszy wilczy dół czyli wilkownię w lesie i złowiwszy w oną jamę wilka, który wiele dobytku jéj napsował, naradzała się całą gromadą, jakąby ułowionemu wilkowi zadać pokutę, ano on szlachcic, co miał tę złą żonę, ozwie się:
– Ożenić wilka, ożenić go, mospanie ! Smiechu dosyć było z tego.
Jako pan Roszkowski jechał sanno i wozowo.
Imć pan Roszkowski, w ziemi Bielskiéj mieszkający, mawiał przysłowie: Cursum Dei hożo ! które często powtarzał, jak to zwykle czyni każdy, mający przyzwyczajenie do jakowegoś sentymentu. Owo tedy podjeżdża raz pod dwór sąsiedzki, a konie miał młode i żartkie. Woźnica, nie mogąc wykierować w bramie, tak zaczepił o słup wrotny tylną osią, że się takowa urwała i pozostała w bramie wraz z obiema zadniemi kołami. Woźnica koni wstrzymać nie może, a długi wasąg z kozłem na przednich kołach a zadem po ziemi jako sanie się wlecze. Pan Roszkowski siedząc w wasągu, wziął się pod boki i śmieje a woła:
– Nie wstrzymuj, cursum Dei hożo ! dojedziemy i tak!
Kręg dziedzińca był wielki, więc wszyscy zobaczywszy z daleka tę osobliwszą jazdę, wybiegają na ganek i pękają od śmiechu, a pan Roszkowski krzyczy wysiadając:
– I sanno, i wozowo, cursum Dei hożo do waćpaństwa dzisiaj przyjechałem !
Jak się młynarz z szynkarką zeszedł w piekle.
Młynarz z szynkarką byli kumami i zawsze zwierzali się sobie: on, ile zyskuje, biorąc większą miarę zboża od mlewa, niż zwyczajna, a ona — ile zarabia na gorzałce, nie dolewając miarek. Wtém umiera szynkarka i dostaje się do piekła, a po niej młynarz uczyniwszy to samo, także wysłany pod komendę imć pana Belzebuba.
– Pani kumo, to pani kuma tu? – woła, spotkawszy.
— Panie kumie, to waćpan tu? – pyta szynkarka.
– Oj, tu, pani kumo, tu – odpowié młynarz – a za cóż się waćpani tu dostała?
– Dostałam się za to, panie kumie, żem nie dawała całéj miary – odpowie, płacząc baba na los srogi.
– A ja się za to dostałem, pani kumo, żem nadmierzał miarę od mlewa. No i jest że sprawiedliwość na tym świecie!?
Jak Pijar odpowiedział Jezuitom.
W jedném mieście ojcowie jezuici, mając własną drukarnię, co roku na imieniny rezydującego w tymże grodzie biskupa, drukowali przewielebnemu pasterzowi panegiryk łaciński. Ano gdy razu pewnego wyszło coś takiego z onéj drukarni, że biskup kazał ją zamknąć i zapieczętować, a było to przed jego imieninami, ojcowie, oprawiwszy librę czystego papieru w deski i safian, ofiarowali takową z następującym napisem :
Wierszy żadnych nie dajem:
Apollo pod kluczem,
Gdy otworzysz drukarnię,
pisać go nauczym.
Biskup to przeczytawszy, śmiejąc się podaje upominek księdzu pijarowi, który przyszedł także winszować imienin, a ten rzecze:
– Illustrissime, racz mi pozwolić, iżbym odpisał ojcom na te wiersze w ten sposób:
W dwóch wierszach, jednak ukłół Apollo zamkniony,
Gdy tak czyni w zamknięciu, a cóż otworzony?
Tak tedy pijar pobił dowcipem jezuitów.
Napis na bramie.
Jeden ziemianin w powiecie Zambrowskim, choć małéj fortuny dziedzic, ale skrzętny i zasobny, wymalował na swojéj bramie człowieka młócącego snop zboża i dał taki napis:
Gdy własny snop cepem walę,
Nie dbam o bogacza wcale.
Mazur na kazaniu.
U nas na Podlasiu jest gadka o Mazurach, że gdy raz jeden z nich świadom, iż na początku świata Kain, syn Adama, zabił brata swego Abla, będąc w kościele na kazaniu i słysząc, jak kaznodzieja przez pomyłkę prawi: „Zabił Abel Kaina” – on tedy Mazur na te słowa wykrzyknie z wielką radością: „A dobrzéć mu, dobrze tak, bo téż wprzód zabił ten Kain Abla!”
Węzełek pana Budziszewskiego.
Imć pan Budziszewski, taki węzełek do rozwiązywania zadawał: Są w niebie kawalerowie i panny, są wdowcy i wdowy, i są wszyscy grzesznicy, którzy się przed śmiercią swoją do Pana Boga nawrócili i za winy i sprośności żywota swojego pokutę za życia uczynili. Tu pytam się: któż jest taki nieszczęśliwy, iż do nieba dostać się nie może ?
– Ano do nieba dostać się nie może „święty stan małżeński.”
– A dla czegoż dostać się on nie może, jeżeli małżeństwo jest zakonem świętym, przez Pana Boga ustanowionym, jest prawdą nieomylną, jest sakramentem i artykułem wiary, a stąd świętym stanem” przez ludzi nazwane zostało? Otóż wam masz, zacni panowie żonkosie i świątobliwe białogłowy. Choćbyście mili mężowie najgorliwiéj wypełniali wszystkie obowiązki stanu waszego, i dochowywali rzetelnie wiary małżeńskiéj, nietylko do złotego ale i do dyamentowego waszego wesela, choćbyście miłe panie z cnot i uczynków waszych uzbierały jeszcze większą górę niż ona Łysa w Sandomierskiem województwie, na której kr. Bolesław klasztor Świętokrzyzki ufundował, to jednak w świętym stanie małżeńskim przez wrota niebieskie do jasności Bożéj nie wejdziecie. A dlaczego? to wam zaraz wyłuszczę — prawił imć pan Budziszewski.Oto gdy umiera mąż a zostaje wdowa, toć skoro jest wdową, zatém nie ma już męża, a dusza zmarłego idzie do nieba bez żony, zatem już nie jako stadło, które jest świętym stanem małżeńskim. Tak samo gdy umrze żona a zostaje po niéj wdowiec, zatém święty Piotr otwiera furtę i wpuszcza nie święty stan małżeński, samowtór, jeno pojedynkiem duszę cnotliwej niewiasty. Tak więc, ten święty stan, nigdy do nieba dostać się nie może, jeno po rozerwaniu go cielesném, kiedy już stanem nie jest, a godzi się nawet powątpiewać, czy przy stole niebieskim dusze cnotliwe zachowują pamięć o małżeńskich swoich afektach na ziemi.
Byle serce było czyste, to o nogi mniejsza.
Gdy jednego razu złodzieje okradali kościół, i sam herszt świętokradców zabłoconemi nogami stanął na ołtarzu, rabując pozawieszane na cudownym obrazie święte wota, młodszy złodziéj odezwie się do onego zbrodniarza:
— Zabłociłeś butami biały obrus.
– Nic to, mój synku – odpowie mu herszt – Pan Bóg patrzy jeno na serce czyste, a nie na nogi.
Jako gęsią palestrant orał a złoto zbierał.
Gdy raz do pana regenta Brzozowskiego w Brańsku przyszli panowie szlachta z parafii domanowskiéj, końcem spisania intercyzy, a pan Brzozowski, jako palestrant misternie szlamujący kieszenie szlacheckie, każe sobie płacić dukata złotem – poczęli tedy panowie szlachta utyskować na tegoroczny nieurodzaj, na co im pan regent odeprze, iż tylko z gęsiego piórka i piasku żyć musi. Na to mu pan Poletyłło odpowie: „My orzem wołami, siejem czyste ziarno, a zbieramy plewy, a waszmość pan orze gęsią, posiewa piaskiem a zbiera złoto.”
Było śmiechu dosyć z téj odpowiedzi.
Jakiego wilcy figla pannom Skiwskim spłatali.
Imć pani Katarzyna ze Skiwskich Kryńska, burgrabina drohicka, z Leszczki, opowiadała mi takowe wydarzenie z lat swoich młodych.
Było nas u rodziców dwie sióstr pannami. W bliskim sąsiedztwie mieszkał kawaler, który w domu naszym często bywał, a miał konia drogiego. Raz w Nowy Rok, pojechałyśmy z naszą panią matką kulikiem do niego, a chcąc zażartować, ile że przy Nowym Roku wiadomy jest zwyczaj kradzenia i wykupu, jak to mówią z dawnych czasów, aby cały rok szczęściło się w przybytku, więc wzięłyśmy z sobą naszego masztalerza i dały mu kilka złotych dla stajennego tego kawalera, aby konia jego wydał masztalerzowi, a po wyjeździe poszedł do pana swego i o psocie naszej opowiedział. Gdy koń był już wzięty, pożegnawszy się, jakoby nigdy nic, wyjechałyśmy w ukontentowaniu, że się wszystko dobrze udało.
Mróz był trzaskący, sanna kopna, od świecącego miesiąca było widno jako w dzień. Wyjeżdżamy z lasu w pole, aż tu widzimy blisko drogi gromadę wilków, którzy, adorując wilczycę, ustąpić daléj od gościńca nie chcą. Masztalerz jechał na podjezdku i prowadził onego konia na powodzie, który, że był koń żartki i płochliwy, więc zoczywszy wilków, jak nie targnie się gwałtownie i nie wyrwie z ręki masztalerzowi. My tedy w wielkim strachu o niego, bo bestye rzuciły się hurmem za przykładem wilczycy, napierając biedaka w śnieg głęboki i cigęć leśną, gdzie i ratunek trudny. Strzelby nie było żadnej więc go udusiły o dwoje staj drogi w naszych oczach. Tu nam śmiech odwrócił się w płacz i srogie utrapienie. Powracamy do domu zaszlochane i jakby umarłe, ale ojcu nie śmiemy powiadać nic, aż się tatulko pomału dowiaduje o całéj szpetnéj historyi. Otóż nam żarty! Kopałyśmy dołek pod drugim i same weń wpadły nieszczęśliwie. W kilka dni on kawaler, jakby nic, przyjeżdża do domu naszego z wielką wesołością, nie okazując po sobie frasunku żadnego. Pan rotmistrz Skiwski, rodzic nasz, zaczyna przepraszać go za panny swoje, które przez panieńską pustotę zdziałały mu taką krzywdę. My to słysząc, drżymy jako liście klonowe, wtém kawaler, panu rotmistrzowi odpowie: „Wszystko to poczytuję ja sobie za szczęście i zrządzenie saméj Opatrzności, długo bowiem taiłem we wnętrznościach gorące afekta moje z obawy, iż nie zasłużyłem sobie na łaskę pożądaną Waszmośćpana rotmistrza dobrodzieja. Dziś atoli, gdy tak los chciał, że nie tylko przyjacielem ale i kredytorem, z racyi uprowadzonego mi dryganta, nazwać się muszę, więc ośmielam się prosić, za pokwitowanie z pretensyi o rączkę jéjmość panny Katarzyny. Rodzic nasz, który lubił kawalera, ale nie był jeszcze na ten maryasz zdecydowany i podobno o innym zamyślał, zgodził się w onczas i błogosławieństwa rodzicielskiego nie odmówił. A tak rzec można śmiało, iż. ona bestya wilczyca wyswatała nasze stadło i długoletnią szczęśliwość naszego pożycia przyśpieszyła.
O szlachcicu, któremu żona utonęła.
Mówią o jednym szlachcicu, któremu żona poszedłszy do Narwi, gwoli cielesnego wykąpania, utonęła, że szukał jéj ciała idąc nie w dół rzeki jeno w górę, przeciw wodzie. Gdy zdziwieni tém sąsiedzi, czynili mu uwagę, iż chcąc znaleźć małżonkę, powinien szukać ku dołowi rzeki, ponieważ woda zawżdy na dół ma wagę, szlachcic na to im odpowie: „Ach, moi panowie bracia, ja lepiej wiem gdzie mojéj imości trzeba szukać. Wszak ona za żywota swego wszystko przeciwnie czyniła, więc tuszę, że i po śmierci musiała pójść przeciwko wodzie.
Jako Ichmość pan Staniszewski na weselu u Ichmość państwa Przyjemskich śpiewał.
Kto uparty,
sobie w żarty
Miłość zwykł obracać,
Ten zrozumie,
że ta umie
Tych hardych ukracać.
Bo choć kto młody,
kochania brody
Przebył; ten się toni
Téjże miłości,
w samej starości,
Pewnie nie uchroni.
Boć to przecie
w całym świecie
Musi znaleźć z tak wiela
Swoje swego
i lubego
Natrafić przyjaciela.
A tańca tego,
wieku młodego
Kto nie chce odprawować,
Upewniam śmiele,
musi te trele
Na starość odtańcować.
Więc kto z młodu
wśród ogrodu
Kwater pleć nie będzie,
Ten na starość
da im zarość,
Gdy już sił pozbędzie.
Tak w niedostatku,
przyjdzie w ostatku,
Najemnikiem gonić,
A swéj ochoty,
próżnéj roboty,
Cudzej pracy nie bronić.
Radzę tedy,
kto téj biedy
Uniknąć sobie życzy,
Niech uderzy
tam, gdzie mierzy
I zażywa słodyczy.
Aby mógł z czasy,
te to niewczasy
Miłości swéj odbywać,
I radził o tém,
jako ma potém
Na starość odpoczywać.
Ze starego kazania kiędza Stan. Bieleckiego na 4-tą niedzielę postu.
Oczy ludzkie zapłakane, skarżyły się człowiekowi, że najwięcej pracując, najmniej mają. Nogi najniższe-powiadały oczy – jak wiele safianów zedrą? uszy, że plotek słuchają, mają zausznice bogate; nos nic nie robi, a ma wykwintne balsamy i tabaki; brzuch tyje, odziewany przepysznie i bogato opasany, a my oczy, biedne sieroty, nagie, proszku nawet żadnego przyjąć nie możemy. Kiedy tak żale rozwodzą, odezwie się głowa: Ach! za cóż odziewać oczy, wszak wszystko złe dla oczu i dobre tylko dla oka czyniemy.
Tenże ksiądz Bielecki w jedném kazaniu mówił: „Kłamliwy język jest jako lemiesz: zawsze bruździ, jednéj stronie weźmie, drugiéj doda.”
W inném znowu kazaniu powiada o magnatach: „Co to są Magnates? – Oto są oni magnetes; wszystko ciągną do siebie, z tą jeno różnicą, że nie żelazo ale złoto.” Tak to w kazaniu usłyszysz nieraz wielkie i prawdy i dowcipy.
Ze starego kazania księdza Gelarowskiego na 8-mą niedzielę po świątkach.
„Dawniéj jeden człowiek miał jednego sługę: aż miło, bo pewny był zapłaty. A teraz i dwunastu sług przyjmą a żadnemu nie zapłacą. Dawniéj pan jednego chował włodarza – jednego miał złodzieja. Niechże ich będzie siła – złodziei siła, a ci mają znowu swoich podzłodziejków. Dawniej ludzie tylko prości kradli, chłopi, a teraz wysoki to cech, bractwo. Przedtém byli złodzieje partacze, nie mieli cechu, do którego teraz i ludzi godnych przyjmują. Już to partacz co kobyłę ukradnie; trzeba go obwiesić. Ale to cechmistrz, co kilka tysięcy weźmie, a ujdzie mu to.”
Jak pan Ołdakowski mawiał?
Jeden z panów Ołdakowskich, których dom w ziemi Nurskiéj stare gniazdo swe ma, tak mawiał:
Ni kwaśno, ni przaśno,
Ni glina, ni ciasto,
Ni słonina, ni wyzina,
Ni ser, ni mydło,
Ni ćwieczek, ni szydło,
Ni biało, ni siwo,
Ni woda, ni piwo,
Ni czarno, ni biało,
Ni siedzi, ni poleciało,
Ni szmalec, ni masło,
Ni trzasło, ni plasło,
Ni przeczy, ni twierdzi,
Ni pachnie, ni śmierdzi,
Ni upiór, ni straszydło,
Ni smoła, ni kadzidło.
Dobierał pan miecznik wiele podobnych rymów na rozmaite rzeczy, jeno wyleciały mi już ze staréj pamięci, nie zapisane w onym czasie do téj księgi.
Jako odpowiadać gdy kto łże.
Tenże imć pan Ołdakowski nauczał młodych takiej polityki: Gdy kto łże, zawsze mu to powinieneś w oczy powiedzieć, łgarstwo bowiem jest rzeczą szpetną, która i temu ubliża, kto go słucha a udaje że wierzy weń. Jeno trzeba wiedziéć politykę, z jaką się masz ozwać do jakiego łgarza.
Tak więc, gdy chłop łże, to mów mu prosto z mostu: Łżesz bratku!
Gdy szlachcic łże, to powiadaj mu : Kłamiesz acan dobrodziej, pływasz po piasku, polujesz lub farbujesz.
Gdy magnat łże, to mów tak: Jaśnie wielmożny pan drukujesz, malujesz, ozdabiasz, haftujesz, złocisz, przędziesz, snujesz, nakrapiasz, barwisz, żeglujesz lub zjechałeś z gościńca niechcący.
Jako chłopi szlachcicowi odpowiadali.
Jeden szlachcic w podróży, spotkawszy chłopa, z przeciwka jadącego, pytał go o dobrą drogę w ten sposób:
– Przyjacielu, czy dobrze tam dokąd jadę ?
– Jeżeli pan jedziesz do domu, to dobrze — odpowie chłop — bo w domu zawsze najlepiéj, a jeżeli z domu, to nie tak dobrze, bo choć wszędzie może być nieźle, jeno nigdy tak dobrze jak w domu. W domu nie wydasz tyle co w drodze i na szwanki różne siebie, ludzi i koni nie narazisz.
– Przyjacielu — rzeknie szlachcic — a jak stąd daleko do miasta?
– Zupełnie tyleż drogi — odpowie chłop – co z miasta do tego miejsca gdzie waszmość stoi, a jeżeli waszmość nie wierzy, to wolno i mierniczego użyć, a ja dam szyję, że ani o jeden krok nie znajdzie się różnicy w tych odległościach.
Jako chłop pytany o godzinę, odrzekł.
Dwóch chłopów wyjeżdżało wierzchem z miasta na jednym koniu, których spotkawszy szlachcic jadący do grodu zapytał:
– A która tam w mieście była godzina jakeście wyjeżdżali?
– Ano – odpowie chłop pierwszy, siedzący na przedzie od grzywy – niech się waszmość spyta mego sąsiada, co za mną siedzi, bo on przecie później, niźli ja z miasta dziś wyjechał.
Co o panu Flemingu podskarbim w. lit. powiadali *).
Wiadoma wszystkim historya o panu Flemingu, który słynął z wielkiéj gospodarności i fortuny a miasteczko Błotkowo naprzeciw Brześcia przezwał od imienia żony swojéj Terespolem, gdzie pałac wystawił, i mieszkał, utrzymując na dworze swoim prawie samych niemców. Pan ten miał dwie żony jedną po drugiej księżniczki Czartoryskie, a sam będąc lutrem, katolicką wiarę przyjął, ale do śmierci kiepsko po polsku mówił i wiecznie czyniąc wszystko z pośpiechem, niecierpliwie końca każdego nabożeństwa w kościele oczekiwał. Owóż opowiadano, że pewnego razu, zatrzymawszy się na noclegu w jedném miasteczku, prosił plebana miejscowego, aby Mszę Swiętą, rano na jego intencyą odprawił. Jakoź wyszedł ksiądz ze Mszą, który był w odprawianiu zawsze wielce powolny. Po zakończeniu, pan Fleming wyjął z kieszeni talar bity, dał słudze i rzekł: „Pójdź, zanieś księdzu i powiedz, że mój pan przysyła W. Panu, ale nie za to, że W, Pan Mszę Świętą odprawił, jeno za to, że ją dnia dzisiejszego skończył.
*) Jan Jerzy Flemming ur. r. 1701, žm, r. 1771.
Gadka chłopska o kumach jako im chrzciny się nie wiodły.
Pewnemu kmieciowi dał Bóg syna, którego zaproszeni kumowie powieźli do kościoła dla chrztu świętego. Zapytani tam przez plebana jakowe imię miéć chcą dla dziecięcia, spuścili się w tém na wolę samego dobrodzieja. On ksiądz, że dnia tego czytał w Piśmie Świętem o trojgu pacholętach w piec babiloński wrzuconych, którym były imiona: Sydrach, Misach i Abdenago, daje tedy temu pacholęciu te trzy imiona. Kum wsiadłszy z kumą na sanie, powracając z dziecięciem do domu, by nie zobaczyć onych trzech imion, ustawicznie je sobie powtarzali, ale powtarzając poprzekręcali na swoje kopyto, a gdy do domu przyjechali i rodzice zapytali ich, jakie ksiądz dał imię chłopcu, kum odpowiada: „Sydłak, Mydłak, Hajdanago.” Ojciec usłyszawszy to, przeżegnał się znakiem Krzyża świętego i powiada: „ A tfu do licha, spaskudzili mi dziecię na nic! Trzeba byście jechali do innego kościoła i ochrzcili po raz drugi. Jadą tedy owi kumowie do drugiego kościoła i nie mówiąc co zaszło, proszą księdza, aby ochrzcił i wybrał jakie piękne imię ludzkie. Pleban dziecię ochrzcił dając mu dwa imiona Gerwazy i Protazy. Wsiedli kumowie na sanie, a gdy po przybyciu do domu pyta ich ojciec: jakie ten drugi dobrodziej nadał dziecku imię, że im się znowu w pamięci przekręciło, odpowiadają iż dał imiona: Karwasy i Portasy. „A Bóg ci mię pokarał za jakiś grzech ciężki – rzecze ojciec — że księża tak bezecne i plugawe imiona wyszukują dla mojego dziecięcia. Niéma innéj rady, jeno wieźcie jeszcze do trzeciego kościoła i proście usilnie księdza, aby dał jedno imię a uczciwe, bez obrazy ludzkiej i boskiéj“. Pojechali tedy owi kumowie po raz trzeci, a ksiądz dał dziecku imię Grzegorz i objaśnił, że Grzegorz był papież. Za powrotem więc, oznajmiają, że teraz chłopiec będzie Grzegorzem.
– Bóg że mu wielki zapłać – rzeknie ojciec – przynajmniej ten ksiądz dał imię człowiecze.
Tu kumowie robią uwagę, że ksiądz mówił jeszcze, iż Grzegorz jest papież.
– O nie chcę ja Papieża – zawoła ojciec – niech już mój syn ma tylko jedno imię Grzegorz. Co chłopu po dwóch imionach, czy mu nie dość jednego, byle był człekiem uczciwym i pracowitym. Dajcie gorzałki, wypijemy za zdrowie Grzesia ! Wiwat!
Więc daléj do kieliszka, piją wszyscy, aż tu gdy matka rodzona zajrzy do poduszek, aby i dziecku dać do wypicia kapkę tego zdrowia, a w poduszkach dziecięcia nie masz! Kum z kumą oboje załamali ręce i zgłupieli, a ojciec przerażony woła : „A bodajże wy sto dyabłów zjedli z taką robotą!“ Pokazało się, że poduszka była jak zwykle zszyta z boku nicią, więc gdy się nić przerwała, tak one dziecię gołe jako pasternak wypadło gdzieś w śnieg. Daléjże zaprzęgać kobyłę do sani i szukać pacholęcia, które znaleźli w śniegu za wioską jeszcze żywe. I zeszli się na chrzciny kmiotkowie, prawiąc, że wyrośnie z Grzegorza zahartowany chłop.
O mądrym chłopie, co nagrodą z błaznem się dzielił na poły.
Był sobie jeden pan, który lubiąc, zwyczajem wszystkich panów, aby błaznowie koło nich trefnowali i ciągłą wesołość czynili, utrzymywał na dworze swoim błazna Kusyjanka. Pan ów lubił nagradzać hojnie tych, co mu znosili osobliwe rzeczy na podziw. On tedy Kusyjanek, gdy jaki kmieć i człek prosty przyniósł na zamek pański jakową osobliwość, nie dopuszczał biedaka pierwej przed swego pana, aż mu ten przyrzekł podzielić się do połowy nagrodą, którą otrzyma.
Owóż razu pewnego zdarzyło się w porze zimowéj, że w jednéj wsi chłop, przyszedłszy rano z wiadrami po wodę do przerębla na rzece, znalazł na lodzie starego szczupaka, który zębami trzymał za pysk żywego lisa. A stało się to tym sposobem, że gdy lis przyszedł w nocy do przerębla pić wodę, a stary szczupak, który latem nawykł pożerać pływające kaczęta, przychodził także do przerębla dla oddechu, myśląc na pysk lisi, że to młoda kaczka po wodzie się pluska, rzucił się na nią i uczepił zęby w mordę lisią. Lis, chcąc się wyrwać, wyciągnął szczupaka na wierzch lodu, a że, jak wiadomo, gdy ona wodna bestya ujmie co wielkiego iglastemi zębami, to wyzwolić już z paszczy swojéj nie może, więc rzucali się obadwa szczupak z lisem po śniegu nadaremnie, aż lis omdlawszy z bólu czekał zmiłowania Bożego. Mądry chłop ujrzawszy to osobliwsze dziwowisko, porzucił wiadra i pedy, z któremi po wodę przyszedł, poskoczył do chałupy po miech, a włożywszy lisa tak zczepionego ze szczupakiem do onego miecha, daléjże wędrować na pański zamek. Gdy przyszedł na przedsionek z worem na plecach, Kusyjanek pyta, jeśliby dał mu połowę téj nagrody jaką dostanie, to pod tym jeno warunkiem dopuści go przed pana. Chłop stary ćwik, przyrzekł błaznowi, że podzieli się z nim wszystkiém na połowicę co jeno otrzyma. Prowadzi go tedy Kusyjanek przed osobę pańską, a kmieć oddawszy pokłon przynależny i poskrobawszy się po łbie, tak przemówi nie w ciemię bity, jak to sobie idąc do zamku ułożył:
Masz, jaśnie wielmożny panie, puszcze i bory,
Chartów ścigłych smycze i ogarów sfory,
Masz łowczych i osoczników drużynę,
Więc jest ci komu polować zwierzynę.
A mnie że nie stać na to biedaka,
Więc jeno mam takiego szczupaka,
Który mi żywe lisy poluje,
Jako ten, którego tu okazuję.
Pan oglądał z ciekawością szczupaka, który lisa za mordę dzierżył, a potém przywoławszy swego skarbnika, polecił mu wyliczyć kmieciowi pięćdziesiąt dukatów nagrody, Chłop uradował się wielce, ale na jeszcze większy podziw pański zażądał pokornie, aby mu w dodatku do dukatów, doliczono jeszcze pięćdziesiąt batów.
– A to mi prawdziwie chłopskie żądanie – rzecze pan — aleć kiedy sam tego chce, to mu dajcie na przedpokoju, jeno niech mi powie o przyczynie prośby swéj o baty. Coś musi w tém być.
– Przyczyna jest takowa — odpowie chłop – że obiecałem połowicę nagrody mojéj imć panu Kusyjankowi, zatém, żeby miéć więcej do podziału na nas dwóch, prosiłem w dodatku o pięćdziesiąt batów, a tak ja wezmę dwadzieścia pięć dukatów i takąż liczkę bizunów i imć p. Kusyjanek po tyleż. A teraz ze względu na należne pierwszeństwo, jako dworzaninowi przed chłopem, proszę o wyliczenie mu najpierw onéj dwoistéj nagrody.
Słysząc to Kusyjanek, że jako błazen pański, skórę miał na podobne dolegliwości za delikatną, aby nie dostać batów, pokwitował chłopa z dukatów. A tak mądry chłop przez dowcip swój otrzymał wszystkie dukaty, a z błazna naśmieli się dworzanie, że go chłop w pole wywiódł.
Przygoda pana Babińskiego.
Imć pan Babiński, kawaler, pragnący się zaprządz w złote jarzmo małżeńskie, zaprosił pana sędziego Olędzkiego z Olęd w ziemi Bielskiéj, aby jako człek stateczny i poważany w okolicy, jako swat czyli rajek, zawiózł go do państwa Kruszewskich, gdzie słynęła ich córka panna Agnieszka z osobliwszéj urody i cnót panieńskich. Państwo Kruszewscy radzi byli gościom i jak to zwykle zapraszali ich usilnie do jedzenia, ale i bez tego imć pan Babiński był młodzian żerczy, któremu widok panny Agnieszki snadź jeszcze większego apetytu dodawał, bo tak swój żywot nadmiernie obładował, że nazajutrz rano się ocknąwszy, ujrzał się w łożu gościnném haniebnie skompromitowany. Co tu czynić? Dla kawalera wstyd srogi, bo czyż panna Agnieszka przyjmie na towarzysza do boku swego tak niefortunnego rycerza? Pan sędzia kawalera sfukał, ale jako człek nie w ciemię bity, kazał zamienić mu się z sobą na łoże i gdy imé pan Kruszewski jako gospodarz przyszedl sam rano budzić gości, swat winę kawalera złożył na starość swoją i złą konkokcyę żołądka po kamienistéj podróży, za co obiecywał sam praczkę pocałować. Pan
Kruszewski, ile że rad był tym swatom, gdy go zatém pan sędzia przepraszał, odpowie mu:
– Mości dobrodzieju, masz u mnie waćpan za te sztukę konia z rzędem.
Pan Babiński myślał, że to była obietnica żartobliwa. Ale gdy na odjezdnym pili strzemiennego, (a wyjeżdżali z dobrą otuchą), aż tu widzi, że prowadzą panu sędziemu wcale niezłego deresza dwulatka. Więc zrobiło mu się markotno przez pamięć na własną w téj okazyi zasługę i nie zważając, że panna Agnieszka stoi z matką swoją w ganku i wszystko słyszy, powiada do pana Olędzkiego nie żartem:
– Deresza stryjkowi nie dam, bo nie stryjek. jeno ja na niego zarobiłem. Ale kto chciał zawiele, ten nic nie miał.
Pan Babiński nie dostał ni deresza ni panny, bo sędzia nie przyjął dryganta a panna amanta.
O dwóch doktorzech.
Imć pan Szymon Bagieński taką u pana Bzury opowiadał gadkę o dwóch doktorzech. Mieszkalo w jedném mieście aż dwóch doktorów, jeden niemiec drugi węgier, którzy zazdroszcząc sobie powodzenia i kopiąc wzajemnie dołki jeden pod drugim, przechwalali się często cudowném leczeniem jeden nad drugiego.
Owoż raz rzeknie jeden:
– Ja potrafiłbym koledze oko wyjąć i napowrót wstawić a widziałbyś jeszcze lepiej niż teraz.
– I ja taką samą sztukę zdziałam waépanu, odpowie mu drugi. Wyjmę i wstawię, a będzie lepsze.
Poszli tedy o gruby zakład. Pierwszy wyjął drugiemu jedno oko, obmył, obsuszył, namaścił i wsadził napowrót tam gdzie było, a ono oko widziało jeszcze lepiej niż dawniej. Gdy podług zakładu przyszła koléj na drugiego, ten tak samo wyjął jedno oko pierwszemu, obmył i końcem obsuszenia na oknie położył. A wtém kruk w jego domu chowany porwał to oko i uciekł z niem do boru. Medyk operujący, srodze się zafrasował, ale przyszedł po rozum do głowy i tak, żeby tamten nie spostrzegł, wyjął czemprędzéj jedno oko kozie żydowskiej i jakby nic, w miejsce brakującego zaprawił. Doktor zaczął widziéć jeszcze lepiej, jeno że odtąd patrzał często zezowato, bo gdy zasiądzie np. do obiadu to starem okiem patrzy na bigos, a nowem na drapakę, czyli miotłę w kącie sto. jącą jako ulubiony kóz żydowskich specyał. Gdy przyjdzie do pacyenta, to jedném okiem patrzy na chorego a drugiém na słomę w jego łożu, czując apetyt do onego barłogu.
O wdowie, która chciała wydać się zamąż przed córką.
Imć pan Drozdowski, chorąży wizki, którego siostra Małgorzata była primo voto za panem Maciejem Wojną, secundo voto za panem Józefem Szepietowskim, skarbnikiem z ziemi Bielskiej, a wiele bardzo z dawnych czasów opowiadała nam o Wojnach i Zakach ciekawych historyjek, on tedy chorąży jéj brat, człek wielce także wesoły i mowny powiadał, że raz był u wdowy, która miała już córkę dorosłą, ale sama poczuwała jeszcze w sobie wolę Bożą do powtórnego zaprzęgu w jarzmo małżeńskie.
Imć p. Drozdowski trafił, gdy właśnie do onéj wdowy zawitał w gościnę jéj brat, który miał krzesło w senacie, a nie był rad zamiarom zamęskim swojéj siostry.
Ciekawa o rzeczy publiczne białogłowa, jak to wszystkie szlacheckie niewiasty, pyta brata senatora, nad czém teraz panowie w senacie radzą?
Brat gwoli zażartowania z pani siostry, odrzecze z całą powagą, że radzą teraz nad prawem, iżby córki wdów nie mających lat pięćdziesięciu wieku, nie mogły pierwéj przed matkami wydawane być zamąż.
Pannie projekt takiej konstytucyi bardzo się nie podobał, więc dmuchnęła na to noskiem i pyrchnęła buzią. Co widząc pani matka, pewna, że brat nie żartował, odpowiejéj surowo:
– Nie będzie tak, jakobyś asińdzka chciała, ale jako panowie senatorowie uradzą!
Rozmowa z pachołkiem.
– Dałeś koniowi obroku?
– Dałem mospanie.
– Oczyściłeś go?
– Oczyściłem mospanie.
– Napoiłeś go?
– Napoiłem mospanie.
– No to mi go okulbacz!
– Dobrze mospanie, ale gdzie on stoi?
Jako dziadowie chciwi są.
Opowiadał pan Piotr Mleczko miecznik, na dowiedzenie, iż naród dziadowski jest najchciwszy. Jeden pobożny szlachcic starym obyczajem sprawił w dzień zaduszny dla ubogich obiad żałobny. A choć obiad ten był jak zwykle suty i trzydniowy, to jeszcze obdarzył kaleki i dziadów najhojniéj chlebem, mąką, okrasą i w dodatku dał im krowę. Drugi szlachcic widząc to rzecze: Choćbyś waszmość miodem ich wysmarował, to jeszcze powiedzą, że wszystkiego było za mało. I jęli się o to spierać. Jakoż on drugi szlachcic spotkawszy dziadów wiozących ładownym wozem darowane im leguminy i prowadzących przy wozie oną krowinę, zapytuje czy dostali wszystkiego dosyć.
– Mieliśmy – odpowiadają dziadowie – hautury niezłe, jedzenie niezgorsze, ale krowę wybrano nam niecielną.
A tak ów drugi szlachcic przekonał pierwszego jako najchciwszym jest naród dziadowski i nigdy nie nasyconym według starego przysłowia:
Daj kurowi grzędę
Jeszcze wyżéj będę.
Przypowieść o szlachcicu Gomule.
Pewnego razu gdy król Jan Sobieski rozmawiał łaskawie w Gabinecie swoim ze szlachcicem Gomuła, aż tu uprowadzają przez podwoje jednego posła z cudzych krajów. Sobieski miał na sobie codzienne szaty skromne, Gomuła zaś jako na tak wysokich progach miał strój bogaty z pasem litym i szablą w złoto i kamienie oprawną. Poseł, który nigdy Sobieskiego nie widział, a na bogactwo stroju baczył, uznał, że to Gomuła jest monarchą i zwróciwszy się do niego z niskim pokłonem rozpoczyna przemówienie od „Sir!”, co tyle znaczy jakby powiedział: Miłościwy królu! Gomuła widząc taką pomyłkę, rzecze do onego markiza: „To jest syn (wskazuje króla Sobieskiego) a ja jeno jestem Gomuła!”
Panie Jakóbie wieszaj waćpan!
Był onego czasu jakoby taki zwyczaj, że gdy na potępieńca wiedzonego na szubienicę, dziewka jaka rzuciła swój raňtuch na znak, że chce go pojąć na męża, to darowano winowajcy życie pod warunkiem, iżby ślub wzięli niezwłocznie. Owoż zdarzyło się razu pewnego, że gdy brat imieniem Jakób prowadził wieszać młodego urwisza a zastąpiła im drogę szubieniczną stara baba i chciała skazańcowi ocalić życie byleby został jej mężem, on hultaj spojrzawszy na szpetną staruchę, zawołał na brata: „Panie Jakóbie, wieszaj waépan!” Słowa te poszły w przysłowie i kiedy kto jakiej niefortunnéj łaski przyjąć nie chce, to mówi: „Panie Jakóbie wieszaj waćpan!”
O kucharzu, co podał gęś bez pałki.
Pan Bogucki taką opowiadał przypowieść będąc wczoraj w Gostkowie na przenosinach,
Jeden kucharz piekąc dla pana swego gęś, zjadł od niéj nogę czyli pałkę. Pan spostrzegłszy na półmisku brak pałki kazał pytać kucharza o przyczynę tego. Zagadniony kuchta odpowiedział, że ta gęś. miała jeno jedną nogę. Pan mówiąc, że to rzecz nie. podobna, surowo go złajał. Gdy potém byli raz w drodze, ujrzeli wiele gęsi na lodzie a każda stała na jednéj nodze, jak to czynią gęsi w mróz rozgrzewając sobie nogi kolejno jednę po drugiéj.
– A co – rzeknie kucharz — a widzi pan, że te gęsi mają po jednéj tylko nodze.
Pan w onczas gwizdnął a gęsi przelęknione stanęły wszystkie na obu nogach.
– A co, widzisz błaźnie, czy brakuje drugiéj nogi choć jednéj gęsi?
– To téż gdyby pan wtedy tak gwiznął, gdy gęś na stół podawałem — odpowie spokojnie kucharz to niezawodnie znalazłaby się i druga noga onéj gesi.
Pan śmiał się do rozpuku i za dowcip swemu słudze dał tynfa.
Co niegościnny gospodarz usłyszał od gościa.
Razu pewnego jeden gość, nie mając ochoty powracać do domu od sąsiada na noc ciemną, wyglądał przez okno i ociągał się z wyjazdem. Ale gospodarz domu, wielki sknera, bardzo nie rad gdy goście na noc w domu jego zostawali, zaczyna opowiadać jako w ciemniejsze jeszcze noce nieraz powracał do domu.
Gość słysząc to, odpowie mu:
– Ale téż musiał to kiep być ten gospodarz, który waszmość pana wypuszczał z domu szlacheckiego w noc ciemną”.
O szlachcicu Łysym i długach jego.
Imć pan Gąsowski Szymon thesaurarius województwa podlaskiego tak mawiał:
Szlachcic łysy drugiemu przyganiał w swej mowie, Že więcéj miewa długów niż włosów na głowie, Na to odparł mu inny szlachcic siedząc trzeci: To niewiele gdy więcej niż na łbie waszeci.
Regestr kpów.
Pewien bogaty pan raz szyprom nieznajomym którzy Bugiem zboże na szkutach do Gdańska wiosną spławiali, dał na sprawunki do Gdańska tysiąc czerwieńców nie zażądawszy od nich żadnego na to skryptu. Co widząc będący na dworze tego pana błazen, począł pisać kredą w kominie „Regestr kpów” i pod tém mianem kładzie na pierwszém miejscu swoje nazwisko a na drugiém swego pana. Pan fuknął zrazu, ale że na błazna gniew trudny, więc pyta: –Dlaczegoś mnie przy sobie pomieścił? A błazen na to: „Ano dlatego, że Jaśnie W-ny pan cudzym i nieznanym ludziom tyle złota bez żadnéj litery zawierzył. Ale nie będzie w tém nijakiego pokrzywdzenia dla Jaśnie W-go pana, bo gdy owi ludzie przystawią to, na co wzięli ono złoto, to ja wymażę z regestru osobę pańską, a ich w to miejsce zapiszę.”
Ilu jest kpów na świecie?
Imć pan Grabowski mawiał: Panie łowczycu, może waćpan nie wiesz, ilu jest kpów na świecie ? Ot ja waćpanu powiem: Pierwszy kiep który napiwszy się gorzałki, bluje; drugi kiep który choć własną żonę ma, a cudzą całuje; trzeci, co łeb szlachecki białym pudrem soli; czwarty, którego krzywda braterska nie boli. Tenże imć pan Grabowski mawiał także, iz człek czterema rzeczami żyje: Łaską božą, krwią, chlebem i powietrzem.
Piosnka imci pana Perkowskiego.
Imć pan Mateusz Perkowski człek znany na Podlasiu i Mazowszu z wielkiéj wesołości i swojego czasu zapamiętały tańcownik, śpiewając w pląsach rozmaite wyrwasy, śpiewał i taki :
Gdzie hautury *) tam ja dziad,
Gdzie wesele, tam ja swat,
A gdzie chrzciny, tam ja kum,
A gdzie piją, tam ja czum.
Hej czum, czum, czum !
hej czum, czum !
But o but, noga o nogę,
Podkówkami krzeszę podłogę!
*) Hautury, oznacza ucztę za dusze zmarłych.
Jak śpiewał imć pan Antoni Niewiarowski.
Imć pan Antoni Niewiarowski niegdyś w Olszewie mieszkający, licząc wieku swego lat sto, a razem z jejmością, która zawsze „babą swoją“ nazywał, blizko lat dwieście, gdy bywało zacznie żartować, śmiać i stroić do staruszki koperczaki, to zaraz taką piosnkę śpiewa:
Ja na babie nic nie strace,
Przedam babę, kupię klacze,
Klacza zdechnie, skórę złupię,
A za skórę pannę kupię.
Nie o tym Dawidzie gra idzie.
Pewien pleban posłał chłopa w niedzielę rano do žyda Dawida po tabakę, a sam poszedł kazać do kościoła i gdy właśnie prawi z ambony o królu Dawidzie, proroku, aż on chłop powracając od żyda i mniemając że pleban o tym Dawidzie mówi, zawoła: „Mości księże! nié ma dziś Dawid tabaki.” Ksiądz zaś na to: „Ależ moje dziecię, nie o tym Dawidzie gra idzie.”
Jako Król Sas wyglądał.
Gdy w roku 1752 Augustus III z wielce licznym pocztem panów niemieckich i naszych jechał na polowanie przez Podlasze do Białowieży, a ludzie z wiosek którzy nigdy w życiu żadnego króla nie widzieli, wybiegali przypatrować się na gościniec brański, obserwowałem jako król Jegomość spał w głębi swojéj karety (bo miał substancyę tuczną i snu wiele potrzebował ) a przez okno wyglądał jeno wielki jego pies buldogiem zwany, co widząc baby i dzieci, i biorąc buldoga za króla dziwowali się niezmiernie że z wejrzenia taki do psa był podobny.
Jak szlachcic nowy odpowiedział staremu.
Gdy raz pewnemu szlachcicowi nowo nobilitowanemu przymawiał szlachcic karmazyn niedawność jego rodu i brak przodków rycerskich, ten tak mu na to odpowiedział:
Mój ród ode mnie teraz chwalebnie powstaje,
A twój dawny na tobie kończąc się, ustaje.
Jakie Kanon z Ciecierskim wiersze pisali.
Onego czasu był w szkołach drohickich młodzieniec mieszczańskiego urodzenia, już nie pomnę, z Łomży czy Pułtuska pochodzący, nazwiskiem Kanon łacinnik dobry ano i bisurman jeszcze lepszy, który, że już wąsy wysiały mu się pod nosem, biegał podpatrować młodych mieszczanek, jako lny w polu za miastem piołą. Rektor dowiedziawszy się o tém, końcem ostudzenia krwie studentowi i dla przykładu ogólnego, kazał mu wyliczyć plag odlewanych tuzin, bez kilimka, jeno prosto na zedlu. Co odcierpiawszy Kanon, napisał potém krédą na drzwiach księdza rektora tak:
,,Corrigitur Canon, vae tibi, Roma sciet.”
Śmieli się wszyscy z tego konceptu, nie wyłączając samego rektora, który rad dostrzegał ostrości dowcipu pośród żaków. Ano inny discipulus Ciecierski, takim kształtem wypisał węglem na ścianie korytarza po polsku:
Śmiałeś poprawiać Kanon, co ci było potém ?
Biada tobie, Rektorze, dowie się Rzym o tém.
Ale wiersz ten poczytano autorowi już za plagiat i jako za niewczesne powalanie ściany, w nagrodę wyliczono mu plag dwa tuziny, lubo gwoli względów na ród szlachecki pana Ciecierskiego, nie na zydlu otrzymał, jeno na kobierczyku.
Jako Ichmość pan Staniszewski na weselu. u Ichmość państwa Przyjemskich śpiewał.
Kto uparty, sobie w żarty
Miłość zwykł obracać,
Ten zrozumie, że ta umie
Tych hardych ukracać.
Bo choć kto młody, kochania brody
Przebył; ten się toni
Téjże miłości, w samej starości,
Pewnie nie uchroni.
Boć to przecie w całym świecie
Musi znaleźć z tak wiela
Swoje swego i lubego
Natrafić przyjaciela.
A tańca tego, wieku młodego
Kto nie chce odprawować,
Upewniam śmiele, musi te trele
Na starość odtańcować.
Więc kto z młodu wśród ogrodu
Kwater pleć nie będzie,
Ten na starość da im zarość,
Gdy już sił pozbędzie.
Przypowieść imć pana Ludwika Wojny.
Bóg z morza swej mądrości, dał kroplę niemnogą,
Ludziom, aby chodzili wprost rozumu drogą.
Jéj świat na dobre i złe jako chce zażywa,
Przecie z niéj ani na włos nigdy nie ubywa.
Nią wszyscy ludzie żyją, choć jest w sobie mała;
Z niej czerpią, biorą, piją, ona przecię cała.
Gdy zaś ich na nim zbraknie i świat się przykróci
Ona znów do swojego morza cała wróci.
Rozmowa imć pani Wojninéj z synem.
Wiadomy jest zwyczaj starodawny na Podlaszu objeżdżania gromadnie dworów sąsiedzkich w jesieni, gdy już na polu zboże zżęte i oziminy zasiane, a jeno nad czystemi łany kuliki w powietrzu krzyczą, zkąd też podobno oną wesołą zabawę kulikiem zowią. Jakoż z silva rerum po panu Godlewskim podkomorzym nurskim wypisuję tu, taką rozmowę imć pani Wojninėj.
Pytała się pani Wojnina
Swojego syna,
Który powrócił z kulika
Od miecznika:
Czyś nie głodny,
coś jadał po świecie?
Opowiedz moje dziecię.
A syn na to odpowie
Ciekawej białogłowie:
Pierwsza była potrawa,
Która ludziom się dawa,
A któréj świnia nie tyka.
Druga była potrawa,
Która świniom się dawa,
A człek od niéj umyka.
Trzecia była potrawa
Ni dla człeka, ni świni,
Którą zwykle oddawa
Psom każda gospodyni.
Ciekawa pani Wojnina
Dopytuje więc syna,
Co zacz było takiego
Z kiepska po węgiersku danego?
A syn na to odpowie
Ciekawej białogłowie:
Groch niemiecki nam dali (szabelbon),
Co go świnia nie chwali,
Potém była kapusta,
Ni solona, ni tłusta,
Ani kwaśna, ni przaśna,
Nie warzona, rozparzona,
I tak na stół podana.
Przez świnie pożądana.
Na trzecią indyka dali,
Lecz że wiele było gości,
Pierwsi go z mięsa obrali,
A tym co potém zjechali
Pozostały same kości,
Jeno dla psiej radości.
A tak głodnyś mój człecze?
Pani Wojnina rzecze.
Gdyś nie zażył kulika,
Bigosu, ni indyka,
Jest tu w szafie pieczenia
Dla twego pocieszenia,
Spożyj kawałek byka.
Ciąg dalszy we wpisach: