Strona główna Wspomnienie o Ks. Józefie Strusie

Wspomnienie o Ks. Józefie Strusie

przez R.Strus

Ksiądz Józef Strus *1905 +1973

Biografia

Józef urodził się 31 stycznia 1905 r. w Strusach jako ósme dziecko (w tym czasie już dwoje nie żyło) Franciszka Strusa i Katarzyny Osińskiej. Uczył się w czteroklasowej szkole wiejskiej, potem w gimnazjum w Siedlicach. Następnie trafił do bursy biskupiej w Białej Podlaskiej prowadzonej przez Salezjanów.

Z niej powędrował na Podkarpacie do nowicjatu w Kleczy Dolnej. W Kleczy złożył śluby zakonne 9 sierpnia 1923 r. po czym kontynuował naukę w krakowskim dwuletnim Studentacie Filozoficznym. Tam zdał maturę „na celująco” w 1925 r. Po tym został skierowany na dwuletnią asystencję w

Sokołowie Podlaskim. Następnie został wysłany na czteroletnie studia fizyki na Uniwersytecie Poznańskim zakończone dyplomem magisterskim z wynikiem dobrym (25 marca 1931r) i studia teologiczne, czteroletnie, zaczęte w Oświęcimiu a ukończone na „Łosiówce” w Krakowie. 

3 czerwca 1934 r. otrzymał święcenia kapłańskie z rąk Księcia Arcybiskupa Sapiehy, i został skierowany do pracy wychowawczej w nowo powstałej Salezjańskiej Inspektorii Północnej św. Stanisława Kostki.  

W Różanymstoku przez pięć lat był kierownikiem, czyli radcą szkolnym gimnazjum, zorganizowanego w byłym klasztorze podominikańskim. Po 17 września 1939 r. Różanystok znalazł się na ziemiach zajętych przez Rosję Sowiecką. W grudniu 1939 r. przedostał się do Sokołowa w niemieckiej Generalnej Gubernii, gdzie po roku otrzymał nominację na dyrektora i radcę inspektorialnego i uczestniczył w tajnym nauczaniu. W 1949 r. został dyrektorem powstającego wówczas Wyższego Seminarium Duchownego (WSD) Towarzystwa Salezjańskiego (filozofia) w Woźniakowie, zaś po pięciu latach dyrektorem WSD (teologia) w Lądzie, 

W 1959 r. został wybrany przełożonym Prowincji św. Stanisława (Inspektorem). Po sześciu latach przekazał stanowisko swemu następcy; sam zaś osiadł w Woźniakowie jako rezydent i spowiednik. W latach 1968-1971 pełnił funkcję dyrektora domu salezjańskiego w Zielonem koło Warszawy, gdzie byli zgrupowani neoprezbiterzy na dopełniającym Studium Życia Wewnętrznego. Stamtąd został przeniesiony do Łodzi, gdzie pełnił obowiązki redaktora „Nostry”.

Zmarł 29 kwietnia 1973 r. Jego ciało zostało pochowane w kwaterze salezjańskiej na łódzkim cmentarzu Doły.

Dom w Strusach, w którym urodził się ks. Józef Strus                          Grób ks. Józefa na Dołach w Łodzi

Ks. Stefan Pruś, A Ty, słońce mając w oczach, będziesz nam się śnił… 

Pisać o człowieku jest zawsze bardzo trudno. Jest on bowiem zbyt złożony, tajemniczy w swej strukturze duchowej i nieuchwytny, by można było wyrazić w pełni nieudolnym ludzkim słowem.  

Jeżeli ta prawda odnosi się do każdego człowieka, to ujawnia się ona w całej swej ostrości w stosunku do śp. ks. Józefa Strusa. Posiadał on osobowość wyjątkowo wielowarstwową, oryginalną, zaskakującą widzów i obserwatorów, przez co stawał się często przedmiotem ich krytyki, gdyż nie mogli go zaszufladkować do żadnego z przeciętnych profilów ludzkich. Ksiądz Józef Strus mógł łatwo zmylić nawet blisko niego żyjących ludzi, gdyż jawił się im na co dzień zwyczajnie, pospolicie i bardzo normalnie, nigdy nie eksponował świadomie bogatych zalet swojego serca i umysłu. Owszem, chował je starannie, okrywając je wrodzoną skromnością,

bezpretensjonalnością, uśmiechem i żartem. Była mu całkowicie obca wszelka poza, chęć górowania nad innymi, pogoń za poklaskiem, podkreślanie swej osoby. Można powiedzieć bez przesady, że nie był zazdrosny sam o siebie. Objawiała się w nim stanowczość, a nawet przekora i pewien upór dopiero wtedy, kiedy trzeba było bronić oczywistych zasad prawdy i sprawiedliwości, które uważał za słuszne.  

Pisać o ks. Józefie Strusie jest trudno, a jednak pisać trzeba koniecznie. Bieg czasu niesie ze sobą niebezpieczeństwo zapomnienia i zatarcia rysów, nie tylko fizycznych ale i duchowych. Grozi to każdemu. Dlatego istnieje obowiązek utrwalania sylwetek ludzi, którzy w pełni na to zasługują.  

Ks. Józef Strus wszedł głęboko w historię Zgromadzenia Salezjańskiego w naszym kraju, a działalnością swą zapisał karty godne upowszechnienia. Przeszło dwadzieścia lat był dyrektorem Domów Salezjańskich, w tym przez dziesięć wychowywał młodych salezjanów w Woźniakowie i Lądzie. Jako szósty z kolei Inspektor Inspektorii Północnej rządził nią od 1959 r. do 1965 r. Oddany bez reszty sprawom Zgromadzenia, wywierał wielki wpływ na liczne szeregi współbraci promieniując swą bogatą osobowością. Reprezentował typ salezjanina według ducha i serca księdza Bosko. 

Bogactwo jego życia wewnętrznego i wysoki stopień urobienia duchowego ujawniły się w czasie choroby, kiedy to okrutny rak zżerał go bezlitośnie. On zaś w pełni świadomy szedł ku śmierci tak, jak idzie się w światłach zachodzącego słońca prosto w ramiona Ojca Niebieskiego. Wtedy to zajaśniał w całej pełni jako człowiek, salezjanin i kapłan.  

Za życia był otoczony czcią, sympatią i miłością ogromnej liczby współbraci. Odchodząc, zostawił po sobie jasną smugę wspomnień, do których wraca się chętnie i z korzyścią duchową.  

Dobrze się więc stało, że obecny numer NOSTRY (periodyk salezjański – RS) jest poświęcony jego osobie. Pozwoli to przywołać sobie na pamięć jego urzekającą sylwetkę, aby zanurzyć się w jej blasku, który niesie ze sobą życie i radość ducha.  

Ks. Edmund Zamiatała, Wspomnienie pośmiertne o ks. Józefie Strusie 

„Gdy człowiek umiera nie pozostaje po nim na tej ziemi nic prócz dobra, które uczynił innym”.

Te słowa, umieszczone na grobowcu Jana Kiepury na powązkowskim cmentarzu, równie trafnie można odnieść do Naszego Drogiego Współbrata śp. Księdza Józefa Strusa.  

Drodzy Współbracia w Chrystusie Panu!  

Na Łódzkim cmentarzu, wśród mogił zasłużonych salezjanów, znalazł się między swymi śp. Józef Strus, były Inspektor naszego Zgromadzenia, kapłan wielkiego serca, szlachetny i wyjątkowo dobry człowiek.  

Wędrował przez całe życie po salezjańskich domach. Przenosił się z miejsca na miejsce z nakazu ślubowanego posłuszeństwa bez szemrania i oporów. A gdy z obowiązku osiadł gdzieś na jakiś czas, wyrywał się z różnych powodów, ale płynących z przekonania, że tam jest potrzebny. Inspektorskie stanowisko wzmocniło w nim ten wewnętrzny nakaz ruchu i usankcjonowało go. Aż nadszedł kryzys psychofizyczny. Choroba przykuła go do fotela na Wodnej w Łodzi, a potem do szpitalnego łoża. Uświadomił sobie w końcu, że wędrówka skończyła się bezpowrotnie i że pozostała tylko „długa droga na Doły” – jak się sam wyraził. W czasie bezsennych nocy myśl jego wielokrotnie przebiegała dawne drogi, a jasna pamięć nasuwała mu znane obrazy. 

Wyruszył z podlaskich Strus, gdzie ujrzał nasz ziemski świat w 1905 roku (dokładnie 31 stycznia 1905 r.); a wyruszył na naukę do bursy biskupiej zaofiarowanej salezjanom w Białej i powędrował na Podkarpacie do nowicjatu w Kaleczy Dolnej, gdzie razem z innymi sypiał w przerobionych budynkach gospodarczych stojących obok szlacheckiego dworku państwa Wysockich. Umocniony ślubami złożonymi 9 sierpnia 1923 r., powędrował teraz szlakiem zakonnym przez krakowski dwuletni Studentat Filozoficzny, zakończony maturą „na celująco” w 1925 r., przez dwuletnią asystencję w Sokołowie Podlaskim, gdzie właśnie gimnazjum koedukacyjne przekształcało się w męski zakład salezjański, przez czteroletnie studia fizyki na Uniwersytecie poznańskim zakończone dyplomem magisterskim z wynikiem dobrym (25 marca 1931r) i studia teologiczne, prawie czteroletnie, zaczęte w Oświęcimiu a ukończone na „Łosiówce” w Krakowie. 

Życie kleryckie, uwieńczone 3 czerwca 1934 r. święceniami otrzymanymi z rąk Księcia Arcybiskupa Sapiehy, otwarły mu drogę do pracy wychowawczej w nowo powstałej Inspektorii Północnej św. Stanisława Kostki.  

Najprzód w Różanymstoku przez pięć lat był kierownikiem, czyli radcą szkolnym gimnazjum, zorganizowanego w byłym klasztorze podominikańskim, zajmowanym przejściowo przez mniszki prawosławne. Potem od grudnia 1939 r. przebywał w Sokołowie, gdzie po roku otrzymał nominację na dyrektora i radcę inspektorialnego i uczestniczył w tajnym nauczaniu. W 1949 r. został dyrektorem powstającego wówczas Wyższego Seminarium Duchownego (WSD) Towarzystwa Salezjańskiego (filozofia) w Woźniakowie, zaś po pięciu latach dyrektorem WSD (teologia) w Lądzie, 

Tam już nie dopełnił sześcioletniej kadencji dyrektorskiej, bo po pięciu latach rozpoczął sześcioletnią wędrówkę po całej Prowincji św. Stanisława jako inspektor. Zmęczony psychicznie zakończył rządy, oddając stanowisko swemu następcy; sam zaś osiadł w Woźniakowie jako rezydent i spowiednik. W 1968 r. jeszcze raz pełnił funkcję dyrektora, tym razem przez trzy lata w Zielonem koło Warszawy, gdzie byli zgrupowani neoprezbiterzy na dopełniającym Studium Życia Wewnętrznego, ale z powodu dolegliwości fizycznych przeniesiony do Łodzi pełnił już tylko obowiązki redaktora „Nostry”, a właściwie rezydenta. Cierpiącego na schorzenie aorty a właściwie na nowotwór z przerzutami na kości, płuca i wątrobę. W szpitalu św. Rodziny przez trzy miesiące dogorywał i z pełną świadomością przygotowywał się na przejście z tego świata do wieczności. Zmarł 29 kwietnia 1973 r. o godzinie 4,30 rano wobec dyżurujących sióstr albertynki i salezjanki.

Licznych wędrówek zmarłego nie da się wyjaśnić samym przyzwyczajeniem, były one raczej przejawem czegoś głębszego, jakiejś wewnętrznej postawy, która znajdowała wyraz także w niezmiernie obfitej korespondencji. Do ostatnich niemal chwil słabnącą ręką, odpisywał na listy, albo dyktował je innym. W jego krewnych, przyjaciół, znajomych, a może nawet ludzi przygodnie spotkanych. Wyrobił sobie styl własny, nieco barokowy, dosadny, czasem rubaszny, wesoły z lekka ironizujący. Ten styl jest właściwie zewnętrzną szatą, osłoną, pod którą, ukrywała się męskim rozsądkiem hamowana dobroć. I to właściwie skojarzenie delikatnego uczucia z pewną, bezceremonialnością sprawia wrażenie samoobrony przed zbytnią pobłażliwością i ewentualnym posądzeniem o ckliwość.

Właśnie te dwa zewnętrzne objawy: częste wizyty i obfita korespondencja – wskazywały na jego wewnętrzne usposobienie tak bardzo chrześcijańskie i salezjańskie. Były przyjętą przez niego formą, apostolatu: zawsze był gotów zareagować, gdy dostrzegł coś niestosownego, niezakonnego czy grzesznego. Był w tym roztropny, a równocześnie odważny i ofiarnie ponosił konsekwencje swego wystąpienia. Zawsze też bym skłonny do ojcowskich pouczeń, rad i dzielenie się zdobytym doświadczeniem. Wtedy nie oszczędzał się w podróżach. Z jednego krańca Polski na drugi. Zabierał się też zaraz do dłuższych lub krótszych listów, zabarwionych zawsze humorem, choćby miał się tym narazić na krytykę i przykrość. W takich wypadkach znosił je w cichości i pokorze1

Kiedyś w nowicjacie zanotował w swoich zapiskach: „Spójrz na krzyż. On cię nauczy najwznioślejszej miłości bliźniego, i największej pokory, i niewyczerpanej cierpliwości, i bezgranicznego posłuszeństwa, i zgadzania się z wolą Bożą. Ach, czemu tak mało czytam z tej księgi wszelkiej doskonałości. O, Zbawicielu mój najukochańszy. Już nie chcę szukać dla siebie wzoru gdzie indziej. Ty będziesz moim najdoskonalszym wzorem”. A obejrzawszy się na Matkę Boską, napisał: „O, Panno Najświętsza i Najpokorniejsza; uczyń mnie tak pokornym, jak tyś sama była”. W tych słowach czuć młodzieńczy nowicjacki entuzjazm, ale równocześnie zarysowujące się horyzonty życiowe.  

W konsekwencji po 30-stu latach, w 1954 roku, takie sobie stawiał wymagania: 

„Życie z wiary – Powinno się ono objawiać w stosunku do przełożonych: szanować słuchać, czcić. Nie martwić się, że mogą się mylić. Szanować bez różnicy. Życie z wiary we wzajemnych stosunkach:

1 Kiedyś napisał komuś: „Hrubo se coś pocynas z tym /biedokiem/? – zaledwie jednego podwładnego masz i już tyle kłopotu? Czemu tracisz nerwy? A czy ty myślisz, że z Tobą nie było kłopotów i że od razu byłeś za aniołka w Kongregacji?” /13.09.1964/. Innego po swojemu „zahaczył”: „No, zbojkotowaliście minione, przeznaczone dla

Was rekolekcje na okrągło. Jedynie wojowniczy Jasio odważy się przyjechać. Czemu to taki blady strach padł na

Was? Czy może odgórne było w takiej materii? – wytłumacz no się troszkę” /16.07.1960/. Albo znowu: „Księže /-/ Roztomiły, przychodzi mi ono taka wątpliwość, czy zmiana /Onego/ jest obecnie aktualna. Zawszeć to blisko już półrocza jesteśmy. On się podobno rozpakował, siako tako się zadomowił – mielibyśmy obaj serce ninie go turbować i peregrynację czasu zimowego nakazywać”? /15. 12.1959/. Wiedział, że nawet taki styl nie wszystkim się podoba, a tym bardziej treść, to też któremuś napisał: Nie przechwalaj się, że potrafisz listami mobilizować sobie wrogów: monopol ponoć ja mam na to, a jednak żyję dotąd” /27.09.1971/. Dla jego serca była to udręka, dla woli rozumną metodą.

Łączyły go rozliczne stosunki z osobami, grupami, instytucjami, a więc z Episkopatem, z turyńskimi Przełożonymi, choć prawdę mówiąc raczej przez sekretarza ks. Lupo, którego po polsku odmienił na „Wilka”, ze swoim Inspektorem, któremu okazywał ciche posłuszeństwo i szacunek, ale któremu miał przekazać swoje zdanie, choćby w takiej formie: „Najdroższy Przełożony, Czemu grzeszy świadomie brakiem wiary w słowa moje?” /27.09.71/, a czasem we formie bardziej „frywolnej”. Miał też swoje „konszachty” z takimi panami, jak: Kisielewski, Piasecki, Zawieyski, Bukowski, z prałatami, kanonikami, proboszczami, czy innymi kapłanami Bożymi, których opinię chyba najdoskonalej wyraził ks. biskup Dąbrowski w liście kondolencyjnym: „Podziwialiśmy w nim człowieka o szerokich i zdrowych horyzontach, kapłana pełnego szlachetności, charakteru i dobro ci, zakonnika-salezjanina oddanego bez reszty Kościołowi i Zgromadzeniu, wychowawcę wiernego idei św. Jana Bosko. „Kochajcie się jako synowie” /św. Fr. Salezy/: unikać przykrych słów, kochać, szanować nie ze względu na czynniki ludzkie – „Congregavit nos in unum amor Christi”. 

Zmarły był wizytatorem szeregu Zgromadzeń Żeńskich, u których cieszył się zaufaniem dzięki prawdziwej kapłańskiej wyrozumiałości i dobroci oraz postawie nacechowanej roztropnością i miłością Chrystusową” (12.05.1973 r). 

Siostry, to osobny rozdział w jego życiu. Przez ostatnie trzy miesiące szpitalne zżył się bardzo z siostrami św. Rodziny, które go otaczały pieczołowitą, opieką i niemal religijnym szacunkiem. Ale szczególnie przypadł mu do serca dom w Mariówce, dla którego gotów był do wielu poświęceń. Siostrom chętnie głosił rekolekcje, a choć wymowę miał nieco „oporną”, niezbyt gładką i dosyć monotonną, był chętnie zapraszany dla mądrej, życiowej treści głoszonych konferencji i dla rodzinnego traktowania całej Wspólnoty. Nie oszczędzał się w kazaniach, dla współbraci też chętnie głosił rekolekcje, zwłaszcza gdy któryś z kaznodziejów zawiódł.  

Miał się czym dzielić ze słuchaczami był oczytany i „osłuchany”, wiele spraw uświadomił sobie i przemyślał i tę kulturę wewnętrzną umiał przekazywać innym. Jego umysłowość trudno nazywać ścisłą, mimo że w szufladzie tkwił dyplom magistra fizyki, który zresztą tej ścisłości nie podkreślał: cechowały go raczej zamiłowania humanistyczne. Interesowała go historia, dlatego cenił wszelkie zabytki a z zakresu wiedzy kościelnej liturgia, którą sam żył i którą uczył żyć innych. Prócz fizyki i matematyki, które przez długie lata wykładał ex professo, bywało że uczył filozofii i teologii moralnej. Uczył z zamiłowaniem, a jednocześnie wychowywał całe pokolenia młodych salezjanów, trzymając się wiernie tradycyjnej praktyki i wiedzy, zaczerpniętej z literatury turyńskiej. Nie grzeszył systematycznością, oddziaływał raczej swą dobrocią ojcowską, swoistą wesołością, naturalną prostotą, budzącą zaufanie i prostolinijność.  

Z tego też względu wybitnie zaważył na personalnym układzie Inspektorii Północnej. Znalazł się w szeregu tych wybitnych postaci, które kształtowały jej oblicze, nadawały ton i układały jej drogi życiowe, a choć czasem po ludzku błądzimy, to przede wszystkim z poczucia odpowiedzialności dyktowanej wrażliwym sumieniem. Do jego szpitalnego łoża cisnęli się przywiązani wychowankowie, podziwiający go współbracia, wdzięczne siostry, krewni i znajomi; on zaś przyjmował ich mimo znużenia, słabości, cierpień, które ukrywał. Leżał wychudły, z piętnem śmierci na twarzy i czekał, wciąż czekał na zmiłowanie Pańskie.

W jednym z listów przypominał, jak cierpliwie musiał czekać na wypuszczenie za próg nowicjacki: „Kochanie Ty moje Kochanie. Było to lat temu 50 i m-c jeden: 8.08.1922 r. Dość utrudzeni przemaszerowaliśmy z Zatora przez Wadowice do Kleczy Dolnej. Szedł ks. Komorek i ks. Ludwik Dehlert. Co słabsi jakoś tam pojechali. W onejże Kleczy przed bramą powitał nas kleryk w połatanej, zielonkawej sutannie, i powiedział, że mamy czekać bo nie wszystko gotowe, To my i czekali, choć się dłużyło…”.

Tak rozpoczynał życie zakonne, wpatrzone w połataną, zielonkawą sutannę, która mu była symbolem tego życia; Czekając długo na skinienie Boga, aby podjąć Jego świętą wolę.  

I teraz, na śmiertelnym łożu, wypatrywał znowu skinienia Bożego, mającego zakończyć długą, bo prawie siedemdziesięcioletnią podróż, by przekroczyć próg dzielący go od szczęścia wiecznego. „Jeśli tam jest takie szczęście, to po co mnie tu trzymają” – poskarżył się cicho. Widać „nie wszystko jeszcze było gotowe…” Czekał więc, aż przyszła agonia i budzący się na świecie ranek zagubił się w pomroce przed gasnącym wzrokiem.

Wybaczcie drodzy Współbracia, że to pośmiertne wspomnienie nie jest dłuższe, ale niech ono będzie wyrazem naszej wdzięczności dla Niego tak, jak są tym wyrazem i nasze modlitwy, które za jego duszę do Boga zanosimy. 

Ks. Stefan Pruś, Wiersz imieninowy ku czci ks. Józefa Strusa  

Poniosą lata nas, jak rzeki,  
Strasząc nie jedną życia głębią.  
I łzy wspomnieniem nam pociekną  
Nad przeczytanych swych dni księgą.  

Tajemną drogą gwiezdnych znaków,  
Jak księżyc srebrny po wód fali,  
Spłynie w tęsknocie snów Wozniaków,  
By zgasłym szczęściem się rozżalić.  

I znów ujrzymy park wysoki 
Na straży Przenajświętszej Panny,
I poplątane ślady kroków,  
Co z wszystkich stron się do Niej garną.  

I sad rozkwitły wczesną wiosną,  
W krąg ubielony pszczół brzęczeniem,
Zadymkę kwietną wciąż radosną,
A na alejkach czyjeś cienie.  

Jeden z nich poprzez wszystkie lata 
Ku setkom serc światłem się wydłuży,
Aby je tęczą, pooplatać  
I być im w życiu wiernym stróżem.  

O dobry Ojcze, wrócisz ku nam,  
Jak pieśń najmilszą lat minionych,
By znów rozebrzmieć na dusz strunach 
Tęsknota pragnień niespełnionych.  

I przyśnisz się nam w sadzie kwietnym  
Z lękiem wpatrzony w pąki młode,  
Czy burza gradem ich nie zetnie, 
A deszcz nie zmyje ich urody?

Choć Ci niepewność wzrok zasmuca, 
Twa mądrość wierzy w siew i żniwa,  
Więc dłoń obficie ziarno rzuca,
 By kłos radował żyzną niwę.  

Uśmiechem wodzisz ponad łanem,  
– Ludziom potrzebny śpiew i słońce – 
Przypomni Cię nam każdy ranek,  
I jasne gwiazdy, Boże gońce.  

Błogosławione twoje ręce.  
Chcą wykuć żywot nasz z płomienia,  
Byśmy kochali wciąż goręcej  

Wszystko, co wielkie jest w stworzeniu. 

Więc myśl o Tobie będzie dla nas, 
Jak deszcz wiosenny, co obmywa 
Ślady po zimie, a drzew rany 
Pachnącym kwieciem hojnie skrywa…

W ten dzień utkany z serc i świateł  
Składamy ci nie życzeń słowa,  
Ale najczulsze dzięki za to,  
Ze takim ciebie myśl zachowa.  

Dzień imienin ks. Józefa – 19 marca 1954 r. 

W latach okupacji…

Dzięki zapobiegliwości ks. Inspektora A. Siudy nie tylko został zanotowany na taśmie magnetofonowej głos ks. Józefa Strusa, ale również uratowane zostały cenne informacje odnoszące się do tajnego nauczania w naszym domu w Sokołowie Podlaskim podczas okupacji. Jemu zawdzięczamy poniższe słowa utrwalone na krótko przed śmiercią ks. Strusa.  

„Naukę w Sokołowie rozpoczęliśmy w roku szkolnym 1940/41. Ks. Inspektor Balawajder, mianowany na to stanowisko w zimie 1940 roku zgromadził grupę kleryków rozproszonych poprzednio i postanowił, że w Sokołowie będą prowadzić swoją naukę, względnie rozpoczną filozofię. Zlecił to ks. Strusowi, to znaczy mnie, We wrześniu 1939 roku byłem w Różanymstoku. Przed świętami Bożego Narodzenia znalazłem się w Sokołowie Podlaskim, po przejściu przez punkt graniczny tzw. Guberni. W samym Sokołowie nie mogłem się zatrzymać, bo po pierwsze było tam już bardzo ciasno, samych księży było koło ośmiu, a poza tym nie bardzo było się z czego utrzymać. Dlatego ówczesny Dyrektor, ks. Ślusarczyk, radził, żebym udał się do swojej rodziny. Tak się też stało. Niedaleko w pow.

siedleckim, zatrzymałem się na święta Bożego Narodzenia u rodziny. Tuż przed świętami odwiedziłem Warszawę, gdzie po raz pierwszy spotkałem się z ks. Balawejderem, który w tym czasie był delegatem ks. Inspektora Pływaczyka na tę część Inspektorii, która znajdowała się w tzw. Guberni. Ks. Balawajder sugerował mi, ażebym udał się, jak zresztą wielu innych współbraci, za granicę, do Włoch.   Ułatwiali to w tym czasie urzędnicy konsulatu, chyba w Katowicach. Ale zanim mogłem po świętach zabrać się do tego, trochę zresztą sam nie spieszyłem się, cała sprawa stała się już nieaktualna. Dlatego pozostałem w kraju. Przeniosłem się do proboszcza parafii w Krześlinie. 

Uczyłem religii za niego w szkole i pomagałem w pracy parafialnej, dojeżdżając do Sokołowa od czasu do czasu. W lecie przyjechałem na rekolekcje do Sokołowa, gdzie zjechała się dość znaczna grupa współbraci i tam zapadła decyzja, że od września przeniosę się do Sokołowa i będę prowadził naukę z klerykami. Były w zasadzie dwie grupy: starsza, która miała za sobą już rok nauki w Marszałkach i młodsza, która miała dopiero naukę zaczynać. Trzymaliśmy się oczywiście programu i kursu już utartego przez lata w Marszałkach. Siły nauczycielskie, to nasi współbracia mieszkający w Sokołowie.

V 1941 r. przyszedł świeżo wyświęcony ks. Kamiński, aby uczyć polskiego. A w 1940 r. byli: ks. Domosud, ks. Madej, ks. Piotrowski, ks. Ciechorski. Najwięcej lekcji, bo fizykę, matematykę i filozofię, wziąłem ja. Na drugim kursie było tylko trzech kleryków, mieli zrobić maturę.  

Rzeczywiście, w 1941 r. tuż przed wybuchem Wojny ze Związkiem Radzieckim, w tych ostatnich dniach największego wtedy ruchu, bo już obok był przygotowany w naszym dawnym gimnazjum szpital wojskowy, my przeprowadziliśmy pierwszą maturę. Do tej grupy dołączyła się jedna z sióstr salezjanek, siostra Walendzik. Przebieg matury był w zasadzie wg tych znanych mi dobrze przepisów państwowych, obowiązujących przed wybuchem wojny. Przerabialiśmy w zasadzie kurs liceum humanistycznego, ale ks. Ciechorski koniecznie domagał się, żeby był pisemny także z języka Łacińskiego, grożąc, że inaczej tej matury nie zechce przeprowadzić. Więc przeprowadziliśmy tę maturę z tym dodatkiem pisemnego egzaminu z języka łacińskiego. Skończyliśmy ją w sobotę, a w niedzielę 22 czerwca wybuchła wojna między Niemcami i Związkiem Radzieckim. Ci maturzyści, to znaczy kl. Walaszek, kl. Maciak, kl. Pruszkowski, który nota bene, zaraz wystąpił ze zgromadzenia, wyjechali na asystencję a pozostała tylko grupa tych, co mieli dalej prowadzić maturę. Tak więc w następnym roku 1941/42 była dość liczna grupa drugiego kursu (absolwenci pierwszego kursu) i nowy pierwszy kurs. 

Klerycy ściągali, skąd kto mógł. Między innymi kl. Słoma, który wyszedł po paru miesiącach pobytu w więzieniu. Był też kl. Iwański i inni. Ks. Inspektor Balawajder kierował wszystkich, kogo tylko udało mu się odszukać, do Sokołowa. Był moment, że liczba sięgała szesnastu, co było rzeczywiście ponad możliwości pomieszczenia ich w ciasnym domu Sokołowskim. Rozmieszczaliśmy ich jak tylko się dało. Jedna sala służyła im za sypialnię a równocześnie za salę wykładową. Naukę prowadziliśmy dość regularnie. W  1941 roku w czerwcu, odszedł ks. Żak, który dotąd pełnił rolę dyrektora, zastępując ks. Ślusarczyka, który zatrzymując tytuł dyrektora domu w Sokołowie przeniósł się do Warszawy, do Bazyliki już 1940 roku. Otóż w 1941 roku ks. Balawejder przeniósł ks. Żaka do Kielc, a dyrektorem zrobił mnie. Ks. Ciechorski został prefektem. Ks. Kamiński jako polonista przyszedł właśnie w 1941 roku. Polonista zresztą był i drugi; był nim kl. Kazimierz Łukomski, który znalazł się w Sokołowie jeszcze przed wybuchem wojny. Później prowadził tajne nauczanie. To tajne nauczanie zresztą prowadziło się na wielu frontach. W zasadzie jeden tzw. „komplety” prowadził pan Księżopolski, rodak sokołowski, który przed wojną był dyrektorem seminarium nauczycielskiego w Nieszawie. Koło niego zgromadziła się grupa byłych nauczycieli z naszego gimnazjum. Do tej grupy dołączył się także ks. Madej jako nauczyciel religii. Natomiast kl. Łukomski, czyli „Ksiądz Kazio”, jak go powszechnie nazywano, i pan mgr Ostrowski, geograf, oprócz zajęć w naszej grupie prowadzili nauczanie na własną rękę, przeważnie indywidualnie. 

Robiło się to w oborze, w takim pomieszczeniu za parnikiem, przy wciąż palącym się parniku, gdzie przygotowywało się paszę dla trzody, a gdzie wskutek tego było zawsze ciepło; znajdowało się tam od rana do wieczora po kilka osób. To była ta szkoła ks. Kazia i p. Ostrowskiego. Niektóry współbraciom ta szkoła się nie podobała, Próbowali u mnie interweniować. Mówili, że to ściągnie na nas prześladowanie, bo już przedwojenny ks. prefekt, ks. Woś, został aresztowany w zimie 1940 roku i siedzi w więzieniu w Warszawie. Była więc ciągła obawa, że mogą być nowe represje, ale z drugiej strony jakże można by nie prowadzić tajnego nauczania w ówczesnych warunkach i zamknąć się tylko w ciasnym kole własnej wegetacji. 

Dlatego mimo tych strachów nauczanie prowadziło się, a młodzież przełaziła wciąż furtkami, dziurami w płocie zapełniając wspomniany już parnik. Nasze lekcje odbywały się normalniej, bo odbywały się w budynku, a kleryków była pokaźna grupa i lekcje odbywały się dość regularnie. Gdy zostałem dyrektorem w czerwcu 1941 roku, a zarazem w lipcu i radcą inspektorialnym, wtedy łatwiej mi było przeprowadzać różne decyzje, bo ostatecznie ode mnie zależały te różne pociągnięcia. W każdym razie w czasie okupacji nie przerwaliśmy ani na miesiąc prowadzenia tych kompletów.  

Dzięki temu po wojnie, gdy tworzono komisję weryfikacyjna, która miała za zadanie uprawomocnić wszystkie matury i świadectwa tajnego nauczania w powiecie siedleckim za czas okupacji, to oprócz p. Księżopolskiego i przedstawiciela nauczycieli szkół powszechnych, p. Ułasiaka, jako trzeci wszedłem ja. Od nas zależało uprawomocnienie i zweryfikowanie matur nie tylko w Sokołowie, ale też i w Sterdyni, Kosowie Lackim i gdzie indziej, gdzie istniały te tajne komplety i tajne nauczanie. Egzaminy maturalne przeprowadziliśmy oczywiście u siebie, ale w porozumieniu z tajnymi władzami szkolnymi w Warszawie. Sam jeździłem do Warszawy w tej sprawie, aby mieć potem pokrycie dla naszych matur. Trzeba przyznać, że były i pewne trudności, ale mimo i tych trudności przeprowadzało się matury. 

W samym tylko roku 1943 przeprowadzono aż trzy egzaminy maturalne. Naprzód nasza grupa ośmiu kleryków, potem grupa prowadzona przez kogoś innego, trochę nam podrzucona przez ks. Demosuda, i wreszcie klerycy z Krakowa. Z tą grupą miałem trochę trudności, bo wyznaczony z Węgrowa, członek komisji egzaminacyjnej nie przyjeżdżał, a czas naglił, więc sam zaczęłam ten egzamin. Trochę się potem ci z Warszawy mnie czepiali, ale udowodniłem, że nie mogłem ani czekać dłużej, ani się znieść z Węgrowem wobec ówczesnych warunków. 

Z klerykami z Krakowa też mieliśmy kłopoty. Przyjechali kilka tygodni wcześniej, prawie trzy miesiące przebywali w Sokołowie i dla nich urządziliśmy bodaj we wrześniu ten egzamin maturalny. Zresztą nie była to jedyna grupa z Krakowa. Była jeszcze jedna w 1945 roku. To przy tej z 1943 roku, pamiętam były momenty dość drastyczne. Chyba w lipcu jechał do nas sekretarz inspektorialny z Warszawy i został aresztowany, bo wszystkich wysiadających z pociągu aresztowano i zaprowadzono na plac sportowy. Przez posłańca dowiedziałem się o tym i dlatego u nas było wtedy trochę strachu. Baliśmy się, żeby ten sekretarz nie powiedział, dokąd jechał i w związku z tym obawialiśmy się rewizji. Pochowaliśmy tych kleryków, gdzie się dało, na strychu itd., bo nie byli ci krakowscy klerycy meldowani. Później na „słówku”, jak klerycy sami referowali, bo sam tego nie słyszałem, ks. Ciechorski miał upominać wszystkich: uważajcie, uważajcie, jesteśmy na wulkanie, jesteśmy zewsząd otoczeni, uważajcie więc, bo u nas klerycy nie kolczykowani, świnie nie meldowane, wszystkich nas poaresztują …

Ks. Stanisław Szmidt, Trzciny nadłamanej nie złamał … (Iz, 42,31)

Wspomnienie jest jak sięgnięcie do dzbana czasu minionej młodości. Czasem upaja, czasem wzrusza. Jest tęsknotą za tym, co było przeminęło, a co spodziewamy się jeszcze dogonić w nieginącej nigdy wieczności. Dlatego chcę powspominać dobrego księdza Strusa, zanim go znów tam ujrzę.  Wspomnienia dotyczą różnych momentów, różnych sytuacji i rozmów z różnymi osobami na przestrzeni czterech lat od jego śmierci.  

Wspomina Mikołaj STRUS – brat ks. Józefa

Ks. Józef był piątym dzieckiem z kolei, a było nas dziewięcioro. Dwoje zmarło jeszcze jako dzieci. Ojciec odumarł nas, gdy ks. Józef miał lat osiem, a ja jako najmłodszy cztery lata niepełne. Przed śmiercią ojciec zawołał mamę i powiedział: matko, tego ucz na księdza. Dlaczego? Bo ja wiem… Józef zawsze był zdolny i dobry. Trochę miał już taki wygląd księżowski, a oprócz tego brat ojca też się uczył na księdza, tylko biedak zmarł jako diakon… Księdzem był też inny krewny ze strony ojca. Trochę może i tradycja rodzinna. Ojciec zmarł na astmę w 56 roku życia. Matka musiała sama wyżywić i wychować siedmioro dzieci – czterech chłopców i trzy dziewczynki. Najstarsi bracia mieli wtedy 17 i 15 lat. Na nich spadł ciężar prowadzenia gospodarstwa, a mieliśmy wtedy 30 mórg ziemi, gdzieś około 18 ha. 

Z czasów dzieciństwa pamiętam, że we dwóch broniliśmy się przed starszą siostrą, Ilekroć chciała nam skórę przetrzepać. Kiedy też, pamiętam, poszliśmy z kilkoma chłopakami na jabłka do sąsiada. Kiedy obładowani łupem zabieraliśmy się do jedzenia, Józef powiedział: „no, chłopaki, pomódlmy się najpierw, żeby nam te kradzione jabłka nie zaszkodziły”. Byłem od niego prawie pięć lat młodszy. Kiedy byłem małym brzdącem tośmy się razem bawili, ale potem, kiedy dorósł trochę i szedł do starszych chłopaków, moje towarzystwo było mu trochę nie na rękę, więc skarżył się do mamy: Mamo, weź go, bo lata za mną, ciągle lata. Kiedyś też mama ze starszą siostrą, już zamężną udały się na pielgrzymkę do Częstochowy. Józef musiał wtedy bawić dzieci siostry. Niezbyt przypadło mu to zajęcie do gustu, bo nie czekając na powrót pobożnych niewiast, uciekł stamtąd wędrując do domu 20 km pieszo.

Uczył się najpierw w Strusach, w naszej wiosce rodzinnej, gdzie ukończył cztery klasy. Uczyła nas bardzo dobra nauczycielka. Potem dwa lata uczył się w Siedlcach. Były to czasy pierwszej wojny światowej i byli u nas wtedy Niemcy. Było nam ciężko. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, gdy w 1920 roku obaj starsi bracia poszli na wojnę. Wiem, że nawet prosiłem brata, żeby rzucił szkołę i wrócił do domu, bo cale gospodarstwo wtedy spadło na mamę i na mnie, dziesięcioletniego chłopaka. On sam i mama jednak chciała, by się uczył.  

W Siedlcach mieszkał na stancji, na poddaszu, razem z trzema jeszcze chłopakami z naszej wioski. Co tydzień trzeba było mu dostarczać wikt: mąki, kaszy, mięsa, a w zimie i opału. Najłatwiej i najtaniej było zdobyć cielęcinę. Nafaszerował się jej wtedy tyle, że potem przez całe życie do ust jej nie chciał wziąć. Chłopcy sami sobie gotowali. Przy tym opłaty za stancje i szkołę były spore. Początkowo Józef chciał nawet, żebym ja się uczył w Siedlcach. Byłyby wtedy jakieś ulgi w opłatach, ale było to niemożliwe. Co druga sobotę przybiegał do domu 12 km pieszo, a gdy wracał, to wsiadaliśmy na dwa konie i odprowadzałem go zawsze do połowy drogi. Dalej szedł już pieszo. Potem, gdy mama mnie oddała do siostry niańczyć dzieci (tam też chodziłem do szkoły), odwiedzał mnie co drugą niedzielę, przebiegając na nogach 8 km. Byłem mu zawsze bardzo wdzięczny za te odwiedziny. Miałem się przynajmniej przed kim wyżalić. Raz, w Niedzielę Palmową, przyszedł do nas 8 km, a potem razem jeszcze szliśmy 20 km do domu, do Strus. Z tych kilku kolegów z naszej wioski, którzy wtedy uczyli się z bratem w Siedlcach, tylko on jeden ukończył szkołę.  

Mama była bardzo dobra i nadzwyczaj pobożna. Jak poszła do kościoła na sumę, to zostawała i na nieszpór, choćby i Józio jako kleryk do domu przyjechał, a lubiła go bardzo. Kiedyś zauważyła, że brat odmawia brewiarz w pozycji siedzącej. Spytała: – co robisz? Brat odpowiedział: – modle się. Zdziwiła się mocno i zgorszyła: – na siedząco się modlisz? Toteż najczęściej gdy był w domu, brewiarz odmawiał gdzieś na ustroniu, poza domem, chodząc po ścieżce. Codziennie też kiedy przyjechał do domu jako kleryk, czy potem jako ksiądz, jechał rowerem do kościoła parafialnego. Początkowo mieliśmy do kościoła bardzo daleko, 12 km do Kożuchówka. Potem zrobiono parafię w Krześlinie i mieliśmy tylko 3,5 km. 

Muszę się pochwalić, że nauczyłem brata Józia jeździć na rowerze już jako kleryka. Gdy był w domu szedł zawsze z nami do pracy, na polu zdejmował sutannę i pracował jak wszyscy.

 Ludzie też go bardzo cenili, bo nie był zarozumiały i z każdym pogadał, każdego pozdrowił. Brat był bardzo posłuszny względem mamy i bardzo ją kochał. Był przy jej śmierci, a było to w rok po jego prymicjach w 1935 r. Gdy wrócił do domu po pogrzebie, to po prostu z żalu i bólu upadł jak nieżywy na podłogę. 

Pamiętam jego prymicje w 1934 r. Kazanie głosił wtedy ks. dr Ciechorski z Sokołowa. Było też sporo księży z Sokołowa. Przywiozłem a potem odwiozłem ich bryczką. Pamiętam, że sama uroczystość wypadła bardzo pięknie i ks. proboszcz z Krześlina był bardzo zadowolony. Urządziliśmy mu potem w domu i parafii jubileusz 25-lecia kapłaństwa. Było też sporo księży z okolicy i salezjanie z Sokołowa. Kazanie głosił wtedy ks. dyrektor Urbaniak. Było na wtedy trochę markotno, bo syna Andrzeja nie było. Ciężko wtedy chorował.  

Kiedyś w rozmowie zapytaliśmy brata, dlaczego został salezjaninem, a nie księdzem świeckim. Odpowiedział: – no bo wiecie, gdyby przyszła taka kobiecina pogrzeb załatwić, to nie tylko, że nic bym nie wziął od niej, ale jeszcze musiałbym jej coś dać. Nie miałbym serca brać pieniędzy.  

Był też bardzo przywiązany do rodziny. Pamiętał o wszystkich naszych uroczystościach, imieninach. Pisał listy, a nawet kiedy mógł, to na krótko wpadał. Pożartował, pośmiał się z nami i uciekał. Kiedy miałem 14 lat, chciał żebym się uczył w Oświęcimiu. Pojechałem, ale że miejsca na dziale ślusarskim nie było, a na stolarza nie chciałem się uczyć, po dwóch tygodniach wróciłem. Był na moim weselu w 1937 roku, choć z przyjazdem to było różnie. Najpierw pisał, że nie przyjedzie, bo tam coś się ks. dyrektor sprzeciwia. Był wtedy jako ksiądz w Różanymstoku. Ale w końcu przy jechał, gdyśmy już prawie jechali do kościoła. Pamiętam, że wtedy bójkę rozpędził, bo jak to na weselu do bicia się brali. Zaczął na nich krzyczeć i pouciekali. Był też na chrzcie najmłodszego syna, Romka, ale spóźnił się i przyjechał już po uroczystościach w kościele. Trochę o to miał żalu, ale trudno było czekać w nieskończoność na niego.  

Kochał rodzinę, ale nigdy pieniędzy nie dawał. Kiedyś mówił mamie: – gdyby mama była bardzo biedna, to bym i pomógł trochę, ale dzięki Bogu nie jesteście aż tacy biedni … Kiedyś spotkał w Rumii Zbyszka, młodszego syna po Andrzeju, który tam się uczył. Na pożegnanie dał mu na cukierki pięć  złotych. Ale był też honorowy. Ileż to razy załatwiałem mu różne sprawy, kupowałem wiele rzeczy, zwłaszcza z żywności podczas okupacji, zawsze pytał ile kosztuje i zwracał sprawiedliwie.

Ileż to wspomnień z czasów okupacji! Wojna go zastała w Różanymstoku. Pojechałem do Sokołowa dowiedzieć się, co się z nim dzieje Rozmawiałem z ks. Ciechorskim na drodze i wtedy nadjechało auto z Niemcami i zabrali ks. Ciechorskiego, zanim się spostrzegłem. Potem podobno go wypuścili. Brat przyszedł do na do Strus przed Bożym Narodzeniem i był aż do sierpnia następnego roku, kiedy to przeniósł się do Sokołowa. Pomagał wtedy i potem naszemu proboszczowi i innym księżom z okolicy. Chodził po kolędzie, zbierał proboszczowi ofiary na rozbudowę kościoła w Krześlinie. Ludzie dawali mu zawsze więcej, bo go bardzo lubili. Kontaktu z domem i z okolicznymi księżmi, nie zerwał i później, gdy był w Sokołowie.  

Ileż to razy wpadał na skrzypiącym rowerze do nas, czy do innych i starał się o żywność dla kleryków w Sokołowie. Kiedy było naprawdę trudno o chleb, mówił nam: wiecie, nikomu nie żałowałem i nie żałuje chleba, ale coś mi się zdaje, że moi klerycy jedzą za dużo, bo nie mogę nastarczyć. Gdy wpadał do nas, a lubił bardzo moją żonę, bo była zawsze bardzo gospodarna i umiała się o niego zatroszczyć, dostawał bochen świeżo upieczonego chleba do teczki. Często proboszcz odsyłał do mnie zebrane zboże od ludzi na kolędzie, a ja po zmieleniu w młynie po kilka metrów (100 kg – gwarowe) wiozłem do Sokołowa pod strachem Boga, jak to się mówi, bo Niemcy bardzo za to karali. Kupowaliśmy też dla niego świniaki, tu na miejscu się je biło, a potem albo klerycy brali w plecaki, albo też wiozłem całość furą do miasta. Kiedyś pamiętam położyliśmy sąsiada na zabitego świniaka i wieźliśmy go niby do szpitala. 

Zresztą brat przyjeżdżał nie tylko za prowiantem. Wiem, że zawsze woził ze sobą ulotki i różne gazetki. Był mocno związany z podziemiem. Trzeba przyznać, że dużo wiedział i wielu znał ludzi. Mogę powiedzieć, że nigdy nie kłamał i był zawsze szczery. Co było czarne nazywał czarnym, a co białe białym,  

Z tych czasów okupacyjnych zapamiętałem posiedzenie komitetu budowy kościoła w Krześlinie. Obaj braliśmy w nim udział. Jak to na takim posiedzeniu, każdy ma inne zdanie. Proboszcz swoje a ja swoje. Wreszcie powiada ks. proboszcz: niech ksiądz Strus rozstrzygnie kto ma rację. Wtedy on: księże proboszczu, z księdzem wiąże mnie ława wspólna, a z bratem łoże. Sami się najlepiej dogadajcie. Wtedy też na zakończenie postawiono buteleczkę wódki. Proboszcz się zarzekał, że nie pije już od 30 lat. No, ale jakoś wreszcie uległ naszym perswazjom. Na koniec brat pokazuje proboszczowi pustą butelkę i powiada: księże proboszczu kochany, szczęśliwy truposz, bo przy jego zgonie był i ksiądz i lekarz, bo rzeczywiście był wtedy z nami i lekarz (ks. Mioduszewski, proboszcz z Krześlina i jego brat, dr Mioduszewski z Siedlec – RS)

Kiedyś wpadł do nas na swoim rowerku zdyszany długą drogą i od bramy wołał: bratowo kochana, bratowo, dajcie coś z jeść, ale na litość, tylko nie jajecznicę. Okazało się, że w tym dniu był najpierw w Kożuchówku u kuzynostwa Błońskich i tam uraczyli go jajecznicą. Potem wpadł za interesami do Wojewódzkich w Wojewódkach i tam musiał zjeść „świeżutkiej” jajecznicy. Musiał jeszcze wpaść do Rzeszotkowa do rzeźnika i myślał, że przynajmniej tam dadzą kiełbasy, ale miły krewniak, gdy go zobaczył krzyknął do żony: usmaż no matka parę jajek, bo kuzynek przyjechał. Potem była jeszcze jajeczniczka u ks. proboszcza w Hołubli. Toteż od bramy wołał i błagał: tylko Wy, bratowo miejcie nade mną litość i jajecznicy nie smażcie.  

Kiedyś ks. Kilian narysował go zgarbionego na rowerze, w czapce na bakier i podpisał: „Po żer dla piskląt”. Ileż to on kilometrów wykręcił na tym swoim sfatygowanym rowerze za tym „żerem dla swoich piskląt”. Odwiedziłem go kiedyś w Woźniakowie i Lądzie, a potem często on odwiedzał nas, gdy był w Zielonym, a myśmy się przeprowadzi pod Warszawę do Zalesia Dolnego. Oj, nie miał on tam słodkiego życia. Nie skarżył się nigdy, ale widać było, że mu ciężko. Wpada na parę minut, posiedział, odetchnął i uciekał.  

Wiem tylko, że kiedy odchodził stamtąd, to płakał i powiedział swojemu następcy: ja tu wysiedziałem dwa lata, ale nie wiem, czy ty rok wytrzymasz. Zdaje się że się nie pomylił. Potem byłem dwa razy w szpitalu u niego. Nigdy nie był wymagający i grymaśny. W szpitalu raz tylko się skarżył: oj, coś mnie wzrok zawodzi, a ci lekarze tak piszą te nazwy chorób, że nic odczytać nie mogę.  

Tyle byłoby tych wspomnień…

Ks. Radca Stanisław Rokita 

Po raz pierwszy spotkałem ks. Józefa Strusa w Kleczy Dolnej w 1923 roku. Jako asystent przygotowywałem dom i obejście na przyjęcie nowego rocznika nowicjuszy. Zamiatałem przed domem, wtedy zbliżył się do mnie kleryk, Józio Strus, który kończył nowicjat i powiedział: Ależ księże Asystencie, to niemożliwe, żeby ksiądz Asystent zamiatał. Proszę pozwolić miotłę. Potem, gdy skończył, zbliżył się do mnie mówiąc: Proszę teraz sprawdzić, jak wygląda podwórko …  

Zawsze był taki dobry i usłużny, a przy tym bardzo zdolny, dlatego przełożeni wysłali go jeszcze przed teologią na studia do Poznania. Studiował fizykę razem z ks. Kasperlikiem, a ks. Szczęsny polonistykę. Ks. Strus był równocześnie i kościelnym. Kiedyś zdarzył się zabawny fakt. Wieczorem kleryk Józio zamyka już kościół, a tu podchodzi jakaś fertyczna, starsza pani i powiada: – mam cię, braciszku. Cały dzień na ciebie poluję, boś przyjął ode mnie ofiarę na Msze św., a msza nie została odprawiona. Kleryczek się usprawiedliwia, ale babcia ciągnie go do światła i powiada: jako żywo, toś ty! Biedny kościelny ledwie z życiem uszedł z rąk rozjuszonej babci, a zawinił ktoś inny.  

Potem w Łodzi głosił kiedyś kazanie, jak zawsze mądre, ale nieco monotonnym i cichym głosem, Ledwie kaznodzieja zdążył wejść do zakrystii, a tu jakiś starszy pan napada na ks. Kołodziejczaka, który był właśnie w zakrystii, i pyta dlaczego dajecie na ambonę takiego księdza, co to go zrozumieć nie można? Ks. Kołodziejczak próbował usprawiedliwiać kaznodzieję i mówił, że trochę chory, a staruszek na to: jak chory to do łóżka a nie na ambonę! Tych wszystkich pretensji musiał wysłuchać cierpliwie sam nieszczęsny kaznodzieja.  

Ks. Aleksander Drozd

Na jego wspomnienie człowiek automatycznie się uśmiecha i to tak szczerze, serdecznie, bo staje w pamięci sylwetka Drogiego Księdza Józefa: średniego wzrostu, z głową filuternie pochyloną, z jakimś „powiedzonkiem” jemu właściwym na ustach, z rękami złożonymi, ale opuszczonymi w dół. Sławne były te jego „powiedzonka”: dowcipne, żartobliwe, ale niegdyś złośliwe, mimo że nieraz niosły upomnienie, a może ojcowski wyrzut. 

Pobożny, ale naturalny: gorliwy, ale nie sztywny, salezjanin stuprocentowy, rozmiłowany w ks. Bosko, kochający całym sercem wszystko, co salezjańskie, towarzyski, ośrodek żartów i wesołości, sławny „Piętaszek” ks. Słomki, „szlachcic podlaski” – dworujący na temat swego szlachectwa i Podlasia, darzący tego lub owego tytułem „ty mlonie” lub „fąfel z ciebie”.  Jakże miłe były jego utarczki o to, kto komu powie mowę pogrzebową, albo gdzie kogo pocałowała pewna Muza, jeżeli on tak długo siedzi na tym samym urzędzie itd.  

Poznałem go 1925 roku. Wtedy do nowicjatu zgłosiła się sławna setka. Czerwińsk nie był przygotowany na przy jęcie tylu nowych mieszkańców. Dlatego po dwu tygodniach wakacji nowicjusze zbierali się w Lądzie i Oświęcimiu, jakby dla odbycia kwarantanny. Grupie oświęcimskiej przewodniczył jako asystent – właśnie kleryk Józef Strus. Rozdzielał nam zajęcia przy porządkowaniu zakładu, chodził z nami na przechadzki, wreszcie 14-go sierpnia 1925 roku zawiózł nas „Okrętem” z Warszawy do Czerwińska.  

Spotkaliśmy się potem na teologii, gdyż on w międzyczasie studiował w Poznaniu, Razem też otrzymaliśmy sakrament kapłaństwa. Mimo różnicy wieku i profesji, był bardzo koleżeński, a mnie się zdawało, że darzył mnie szczególną życzliwością.  

Owocem jego życzliwości były karteczki z odpowiednim „monitum” wkładane do pulpitu w uczelni, gdy zauważył w postępowaniu kolegi coś niestosownego.  

W imieniu Rady Inspektorialnej witałem go jako nowego Inspektora. Zachowałem to przemówienie i stąd dołączam je do wspomnień. Kapitalne były jego listy. Oto fragmenciki:  

Gdym mu gratulował i dziękował za inspektorską kadencje, pisał do mnie: „Dziękuję Ci frater Carissime za miłe słowa. Robił człowiek co mógł, a psuł, gdy nie potrafił inaczej” (20.08.1965) 

W związku z mają nominacją do Bania – „Skazany jesteś niestety na łatanie dwu dziur albo, albo …” (20.08.1965). 

„Wiem, że się niecierpliwisz, choć jestem pewien, że na mnie nie klniesz, boś za pobożny. Musimy czekać odpowiedzi z urzędów…, a jak tam tych pozatwierdzają, to co?, zapytasz. Wtedy obaj będziemy bezrobotni i pójdziemy na spowiedników. Ale nie oblizuj się! Taka gratka Cię nie spotka” (13.10.1965). 

„Po prawdzie mam wyrzuty sumienia, żem takie wygnanie Ci zmajstrował, ale – czy ja wiem – chyba to jednak i Opatrzność jakoś się w to wdała… Tym sposobem znalazłeś się w Baniu. Ale gdy myślę o twojej sytuacji, robi mi się niedobrze. Prawie sam bym wolał tam pójść, choć też taki nie taki ze mnie kozak gdy chodzi o zdrowie i nerwy. No, ja jedno już odzyskałem: spanie do rana (po inspektoriacie). Nawias mój, więc spróbuj się zaaklimatyzować. Ale motorkiem w cienkich porciętach nie wyjeżdżaj – to z miejsca choroba … Chałupa rzeczywiście okropna, i w domu jak w psiarni i to w przenośni i bez” (13.10.1965) 

Przez szereg lat byliśmy razem radcami inspektorialnymi. Mogłem go wówczas poznać jako człowieka „do Rady”, mądrego, roztropnego, doświadczonego, wyrozumiałego. Na tym stanowisku oddał Zgromadzeniu nieocenione usługi. 

Odwiedziłem go złożonego chorobą w szpitalu Św. Rodziny. Powiedział mi wtedy: „Nie wiedziałem, że na te wasze „Doły jest tak daleko” (Doły – nazwa cmentarza łódzkiego). Gdy go pytałem, co powiedzieć współbraciom zgromadzonym w Lutomiersku na rekolekcjach, rzekł: „Tych rzeczy nie da się wypowiedzieć. To trzeba samemu przeżyć.” To były ostatnie słowa, jakie słyszałem z jego ust. Sądzę, że z ust Bożych usłyszał „Dobrze służy wierny i dobry”. 

Ks. Kazimierz Cichecki

Wspomnienia o ks. Józefie Strusie sięgają lat przedwojennych, to jest roku 1937. Wtedy właśnie na wstępnych rekolekcjach nowicjackich jednym z kaznodziejów był ks. Strus. Z rekolekcji tych pamiętam, że kaznodzieja naszkicował nam ogrom oraz wielkość wszechświata i z tą wielkością porównał Boga Stwórcę. Poza tym przed wojną nie było możliwości bliższego spotkania.

Bliższe kontakty nastąpiły podczas wojny. Po raz pierwszy spotkałem go jako młody kleryk podczas asystencji w Warszawie na Lipowej. Ks. Strus przyjeżdżał wówczas do Warszawy załatwiać wiele ważnych spraw. Jedno zdarzenie utkwiło mi wówczas w pamięci. Zapamiętałem je chyba dlatego, że były to czasy zupełnie inne od obecnych. Wówczas było nie do pomyślenia, by któryś ze współbraci miał jakieś pieniądze. A warunki były złe i panował głód, zresztą nie tylko w naszym domu, lecz w całej Warszawie. Pewnego dnia załatwialiśmy jakąś sprawę dla ks. Strusa na mieście. Zostało nam kilka, może kilkanaście złotych. Ks. Strus powiedział, co było dla nas zaskoczeniem: – To zostawcie sobie na chleb, żebyście nie byli głodni.

Potem zostaliśmy przeniesieni do Sokołowa. Było nas czternastu młodych kleryków. Zostaliśmy podzieleni na dwie grupy niektórzy nie mieli jeszcze matur i kończyliśmy druga licealną, starsi byli już po filozofii i rozpoczynali teologię. Ks. Józef Strus but naszym dyrektorem. I od razu zauważyliśmy, że był innym człowiekiem, innym typem dyrektora. Wówczas kleryk niewiele znaczył i niewielu chciało z nim poważnie, a tym bardziej serdecznie rozmawiać. Tymczasem do ks. Strusa mieliśmy całkowite zaufanie. Z nim można było spokojnie rozmawiać na wiele tematów. I umiał nas ustawić do przyszłych zadań w Zgromadzeniu. Jeszcze nie było wiadomo jak sprawy się potoczą, jaki obrót weźmie wojna, a on ustawiał nas i przygotowywał do przyszłej pracy w Zgromadzeniu. I można powiedzieć, że z tej gromady, jaka tam wówczas była, wyrosło paru Salezjanów, którzy się potem zapisali chlubną pracą w Zgromadzeniu. Trwało to półtora roku, zanim nas przeniesiono do Krakowa.  

O tamtych czasach mogliby powiedzieć wiele współbracia, którzy przesunęli się wówczas przez Sokołów, a więc: ks. Kobus, ks. Pytel, ks. Walaszek, ks. Bieńkowski, ks. Siuda, ks. Żołnowski, ks. Popławski, ks. Kaczmarek, ks. Rodak, ks. Karczewski i inni.

Życie w Sokołowie nie było łatwe. Opierało się głównie na pracy kleryków. Jeździliśmy więc po wsiach i kupowaliśmy zboże i świnie, które też szlachtowaliśmy. Ale było dobrze, bo dyrektorem był ks. Strus, który widział człowieka i wszystko rozwiązywał w świetle człowieczeństwa. On nigdy nie starał pokazać przełożeństwa, nigdy nie rozwiązywał problemów z pozycji władzy, ale tak jak na to można było popatrzeć ze strony człowieka i dobra sprawy.

Kiedy przyszedłem do Woźniakowa jako radca, pytałem raz ks. Strusa, co sądzi o pewnym współbracie. A on odpowiedział: „pamiętaj, to jest człowiek mądry, a z mądrym to w życiu lepiej nawet zgubić niż z głupim znaleźć”. Przekonałem się, ze miał stuprocentową racje. Tak właśnie oceniał ludzi. 

W podejściu do ludzi miał szczególny styl: to było wielkie człowieczeństwo. Niewielu ludzi spotkałem jemu podobnych. Niektórzy, a wśród nich i ks. Szczęsny, żartując, nazywali do Brat Łata. I rzeczywiście, gdy trzeba było załatać jakieś rozdarcie ludzkiego życia, on to załatwiał. To był prawdziwy Brat Łata od tego, by poradzić i zaradzić, wpłynąć, spokojnie rozważyć. Warto przeczytać jego listy, których dużo pisał. W każdym z nich było przemycone jakieś słówko, które odnosiło się do adresata. 

Niestety nie u wszystkich współbraci ks. Strus spotykał się ze zrozumieniem. W pierwszej chwili wydawało się, ze jakby był trochę nieporadny jako przełożony. A robił tak celowo, by móc po ludzku podejść do człowieka, bez dyktanda i ostatecznych decyzji. Wszystko ze spokojem, a przemyśleniem i to wspólnym. 

Można by wspominać jeszcze wiele zdarzeń, choćby lądzkie, gdzie on był dyrektorem a ja radcą. Były to czasy trudne. Prefektem był ks. Czepułkowski, człowiek o diametralnie innym charakterze i osobowości; o innym widzeniu przełożeństwa. Pewnego razu ks. Strus zapytał ks. Czepułkowskiego: „co by ksiądz zrobił, gdyby ktoś przyszedł i narobił księdzu na biurko? Bo ja bym sprzątnął i próbował dalej pracować”. Już samo porównanie nie wieściło się w mentalności ks. Czepułkowskiego.

Kiedy ks. Strus został inspektorem, to my wszyscy żałowaliśmy, iż, straciliśmy dyrektora, ponieważ wiedzieliśmy, że to będzie dla niego ciężki trud, Rozumieliśmy, przynajmniej niektórzy, że on będzie chciał widzieć swoje przełożeństwo w aspekcie człowieczeństwa, że będzie próbował wciągnąć współbraci do współodpowiedzialności, i nie przymusem, nakazem, czy posłuszeństwem, ale zwyczajnie i ochotnie, jak w domu. I rzeczywiście tak postępował.  

Osobną kartę w jego życiu była ochrona powołań. Nawet trudno ocenić czy wszystkie jego starania wyszły na plus, ale bronił powołań za wszelką cenę. Rzeczywiście niektórzy z „obronionych” przez niego opuścili Zgromadzenie i nawet zaciążyli na ogólnej opinii, ale ks. Strus wierzył człowiekowi i dawał szansę. We wszystkich chciał wychować człowieczeństwo. I chyba nie mylę się, gdy to podkreślam. Czy to się udało? Wiadomo, nie zawsze trafia się na właściwy grunt.  

Był bardzo uczulony na życzliwość. Jako inspektor, czy potem jako dyrektor podejmował wszystkich gości z ogromną serdecznością. Sam także nie gardził podarkami – różnymi drobiazgami, jakie otrzymywał z okazji imienin czy bez okazji. Zresztą nie gromadził niczego. Nierzadko te same rzeczy przekazywał innym. Ale doceniał wyrazy pamięci.  

Miał wiele kontaktów z ludźmi i ceniono go bardzo. Opowiadał mi jeden z naszych wychowanków – potem profesor politechniki – bodajże Piasecki, jak ks. Strus zasadniczo wpłynął na jego życie. Było to w Różanymstoku przed wojną. Czesne za szkołę było wysokie. Ówczesny prefekt usunął chłopca z powodu zaległości w opłatkach. Przy pakowaniu książek spotkał go ks. Strus i zagadnął: –  Gdzie ty idziesz? – Ano, prefekt mnie wyrzucił. –  Zostań tutaj i koniec. Ks. Strus jako radca nie miał wielkich wpływów w radzie, ale narobił rabanu i chłopiec został. Chłopiec mieszkał na stancji i po drodze miał cmentarz. Uradowany że został w szkole postanowił jakoś wewnętrznie sprawdzić się przed ks. Strusem. Zdecydował, że w ten jesienny deszczowy wieczór wejdzie na cmentarz, dojdzie do kaplicy i dotnie ręką ściany po najdalszej stronie. I rzeczywiście doszedł. Epizod może niezbyt poważny. Ale wymowny. W tym chłopcu ks. Strus rozbudził wiarę w siebie.  

Może tu warto jeszcze wspomnieć przedwojennego profesora w Różanymstoku pana Lapę. Był to prawdziwy postrach uczniów. Człowiek bezwzględny i wymagający. Ale on lubił ks. Strusa, a ten go usposabiał nieco łaskawie; Po wojnie odwiedziliśmy pana profesora w jego mieszkaniu w Kaliszu. Z wielką czułością i serdecznością wspominał czasy różanostockie, a właściwie ks. Strusa. Ze wzruszeniem przyznawał się, że pod wpływem ks. Strusa budziły się w nim uczucia zrozumienia i wyrozumiałości dla uczniów. 

Dzisiaj jest 29 kwietnia – rocznica śmierci ks. Józefa Strusa. Nie byłem na pogrzebie, gdyż przebywałem wówczas za granicą. Zawsze odczuwam żal, że nie mogłem oddać ostatniej posługi. Ale za to zawsze szanuję go w pamięci. To był człowiek, który wywarł wrażenie na wielu ludziach. Kto chciał tylko patrzeć, to nauczył się wiele.  

Czy moja ocena nie przypadkiem wynikiem jakiejś szczególnej sympatii? Nie. Mieliśmy nawet nieporozumienie. Jako radca w Lądzie zacząłem zbyt często wyświetlać klerykom filmy. Tak sądził ks. Strus. Dostałem nawet porządną burę. Ks. Strus wy jechał i napisał mi krótki, ale stanowczy list. Oczywiście było mi przykro, i to nawet nie dlatego, że on miał rację, czy że jej nie miał, ale z tego powodu, że zrobiłem mu przykrość, że to nie jest to, czego by on chciał.

Szanuję ks. Strusa. Czas jego szacunku nie pomniejsza. Czas umożliwia dostrzeżenie wielu zdarzeń na  

Ks. Marian Graczyk 

Często różnie się mówi o kazaniach ks. Strusa. Ja wiem, że mój ojciec chętnie chodził na te Msze św. W woźniakowskim kościele, na których ksiądz Strus miał kazania. Zawsze mówił w domu: – co to za mądry ksiądz. U niego każde słowo jest ważne. Tam nie ma nic wody.  

Ks. Antoni Niebrzydowski

Byłem pełne dwa lata na asystencji zaraz po nowicjacie. Dyrektorem wtedy był tam właśnie ks. Strus.

Potem rok jeszcze współpracowaliśmy w Lądzie, gdzie ja byłem, można powiedzieć, administratorom. Do Sokołowa przysłał mnie ks. insp. Rokita z ta myślą, że będę asystował chłopców i równocześnie zrobię maturę. Gdy tam przyjechałem ks. Strus był we Włoszech na Kapitule Generalnej. Wrócił po miesiącu, gdzieś z początkiem października. Pokazałem mu pismo ks. Inspektora, a on po przeczytaniu powiadał skoro ks. Inspektor kazał ci się uczyć to dobrze. Potem powiedział innym księżom musimy ułatwić Antosiowi naukę, bo jest starszy, a przy tym trzeba będzie go zastąpić w asystencji. San chciał mnie w tym wyręczyć, ale inni się na to nie zgodzili. W każdym razie mogłem wieczorem chodzić do szkoły i uczyć się. Potem napisał do księdza Szczęsnego do Aleksandrowa i załatwił mi zdawanie matury, które składałem jako eksternista. 

To, co mnie u niego najwięcej zawsze wzruszało to dobroć serca i troska o człowieka. Zawsze chciał ratować, a nigdy pognębić. Przy tym umiał się radzić i to nie tylko przełożonych. Pamiętam, wtedy w Sokołowie księża profesorowie nastawali na niego, żeby usunąć jednego z wychowanków, bo jest za słaby. Przyszedł do mnie i zapytał: a ty co o nim sądzisz Odpowiedziałem, ze chłopak dobry, ale ma braki w wiadomościach, bo przerabiał kilka klas w ciągu jednego roku szkolnego, jak to było zaraz po wojnie. Posłuchał i powiedział: masz racje. Matka tak bardzo prosi, więc niech zostanie. Nie na tym nie straci jeśli klasę powtórzy. Jak mu się u nas spodoba, to zastanie, a jak nie, to sam sobie poradzić. Dziś jest ton chłopiec księdzem salezjaninem i bardzo pięknie pracuje na Warmii.  

Kiedy zostałem proboszczem w Lipkach Wielkich, przysłał mi list z zapytaniem, czy nie ze chciałbym zaopiekować się młodym księdzem, który przeżywał wówczas jakiś kryzys. Pisał: niech będzie u ciebie i niech robi co będzie mógł. Nic nie mów, o nic go nie pytaj. Niech będzie tak da długo, jak będzie chciał.  

Umiał też zmienić swoje zdanie. Miałem dobrego i pracowitego wikarego, ale postanowili, że go zmienią, bo obaj nie byliśmy śpiewakami. Miał przyjść na jego miejsce śpiewający i grający wikary, ale jak to się mówi – „trudny współbrat” pojechałem do ks. Strusa jako inspektora i powiadam: – To, że obaj nie śpiewany, to jeszcze nie takie wielkie zło na parafii, bo można postarać się o organistę, ale jak proboszcz z wikarym się nie dogada, to naprawdę będzie źle. Gdzie jest gromada, to jeden dziwak może być więcej, ale gdzie jest tylko dwu, to raczej muszą do siebie pasować. Ks. Inspektor przyznał mi racje i zmianę odwołał.  

Przejawem dobroci jego serca było i to, że gdy zobaczył jak meczę się dojazdami na motorze do pięciu kościołów, kazał przyprowadzić samochód inspektorialny i wcale się nie targował o cenę. Pamiętam, ze mi powiedział: – ile będziesz mógł, to dasz. Dodał jeszcze dwa nowe brewiarze: dla mnie i dla wikarego. Tak samo, kiedy odchodziłem z dużego domu na parafię w Lipkach, za pozwoleniem przełożonego wziąłem kilka pomocy katechetycznych. Mój następca zaatakował mnie o to wobec ks. Strusa. Ks. Inspektor powiedział: – Idź kochany i zobacz w jakich warunkach on pracuje. Wy tu macie tych rzeczy sporo a zresztą stać was na to, by sobie kupić i nowe. Jego na to na razie nie stać.  

Godna podziwu była jego pracowitość. W Sokołowie miał nie tylko lekcje po południu ale i do południa i to z wielu przedmiotów, a przy tym troskę o cały dom, Współbraci i wychowanków. Po modlitwach wieczornych wsiadał jeszcze na rower i jechał często pod Węgrów do sióstr zakonnych, które tam prowadziły szpital: spowiadał, głosił konferencje i wracał dopiero ok. godziny 23-tej. Często z p. Ostrowskim przechadzaliśmy się przed domem, gdy chłopcy poszli spać. Wtedy najczęściej, jut późnym wieczorem, słychać było skrzypienie i grzechotanie jego roweru, a gdy przyjechał, wołał nas i tym, co tam gdzieś dostał, częstował. Ogromie cieszył się, gdy mógł coś przywieźć dla współbraci, czymś ich uraczyć. Trzeba było widzieć wtedy uśmiech na jego twarzy. Był wtedy naprawdę radosny i szczęśliwy.  

Wspomina ka. Olczyk, który był proboszczem w Słupcy, że któregoś dnia w Adwencie raniutko wszedł do kościoła, żeby odprawić roraty. Patrzy, a tu ludzie cisną się do konfesjonału z jednej strony i z drugiej strony. Zdziwiony zagląda do konfesjonału i widzi ks. Strusa spowiadającego. Przyjechał rano na swoim rowerku 10 km., żeby ludziom ułatwić pojednanie z Bogien. Zrobił to samorzutnie. Powiada ks. Olczyk, że nawet nie został na śniadanie. Zanim skończyliśmy Mszę św. już go nie było. Ileż to razy, gdy przyjeżdżał wizytacją, czy tylko tak w odwiedziny, a była spowiedź w kościele, zawsze chętnie pomagał. 

Nie tylko sam był pracowity, ale i innych potrafił zachęcić do różnych przedsięwzięć. Pamiętam, że w Sokołowie zmobilizował mnie do zorganizowania kilku przedstawień. Graliśmy i „Dwu sierżantów” i „Syna marnotrawnego” i inne. Wystawialiśmy te sztuki nie tylko w Sokołowie, ale i w Węgrowie.

Dochód był spory i przydał się, bo przecież nie wszyscy chłopy płacili za pobyt w Małym Seminarium. Pamiętam, jak umiał być wdzięczny jak umiał cieszyć się naszym sukcesami. Był prawdziwym ojcem często będąc jeszcze inspektorem, wpadał na parafię na parę minut przynajmniej. Zadowalał się tym, co mu podano. Nigdy nie robił wymówek. Kiedyś zrobili nawet „najazd na plebanię”. Nikogo na plebani nie byłe, a oni z szoferem przyjechali. Pan Zygmuś wszedł przez okno do domu, drzwi otworzył, jajecznicy usmażył i potem tylko kartkę zostawili, że byli i wszystko im smakowała.  

Kiedyś mnie wzruszył w czasie takich odwiedzin. Po obiedzie poszliśmy do kościoła na nawiedzenie. Zresztą zawsze gdy był, pierwszy szedł na nawiedzenie, na rozmyślanie. Wtedy po nawiedzeniu poprosił mnie do konfesjonału i o spowiedź. Byłem jego wychowankiem, podwładnym, a mimo to spowiadał się i to z taką dziecięcą szczerością, że miałem łzy w oczach. 

Taki to był ten dobry ks. Strus … Trudno zresztą wszystko o Nim sobie przypomnieć… 

Ks. Tadeusz Bazylczuk 

Spotkałem ks. Strusa w 1947 roku w Sokołowie Podlaskim. Byłem wtedy najmłodszym wychowankiem a do tego po raz pierwszy poza domen rodzinnym. 

Ks. Strusowi zawdzięczam, to że potrafił mi wtedy zastąpić rodziców i ciepło domu rodzinnego. Umiał się zainteresować każdym z nas z osobna. Dla każdego miał dobry uśmiech i dobre serce a przy tym bawił się z nami na rekreacjach. Wiadomo, że z Kapituły we Włoszech wrócił schorowany: dokuczał mu reumatyzm i korzonki, a przecież mimo to grał z nami w piłkę, karabiniery, rybaka. Biegał nie dając się łatwo złapać. Trzeba było mieć dobre nogi, albo szczęście, żeby go dogonić.  

Po otwarciu po wojnie gimnazjum, ks. Strus bodaj pierwszy wprowadził doświadczenia fizyki i chemii. W każdym bądź razie zauważył to i podkreślił wizytator. Ślad po tych doświadczeniach jeszcze długo nosił ks. Strus na swojej sutannie w postaci sporej łaty. Przy otrzymywaniu wodoru w aparacie Kippa nastąpił wybuch i kwas oblał sutannę ks. Strusowi. Tu się też muszę przyznać, że w Woźniakowie na wykładach ks. Strusa przeczytałem pod ławką pół Potopu Sienkiewicza, choć jak wiadomo nie miał on nic wspólnego z chemią i fizyką.  

Przypominam sobie też, że w czasie, gdy w Woźniakowie był dyrektorem ks. Strus, dość często gościliśmy także Prymasa. Przed nowicjatem zorganizowano nam z Sokołowa wycieczkę na Dni Morza do Gdyni, a także na otwarcie trasy W-Z w Warszawie. Podziwiałem wtedy znajomość historii i rozległą wiedzę ks. Strusa, który nas oprowadzał po Warszawie. 

Ks. Zygmunt Maciak

Zawdzięczam ks. Strusowi to, że zostałem w Zgromadzeniu, bo tylko dzięki jego osobistej interwencji złożyłem śluby wieczyste. Okazał mi w tych trudnych chwilach dużo serca i ojcowskiej dobroci.

Dlatego może łatwiej jest mi zrozumieć to, co niektórzy uważali za faworyzowanie niektórych Współbraci. Kiedyś w Sokołowie nawet poszła do ks. Strusa, jako dyrektora, delegacja kleryków (było to w czasie okupacji) z pretensjami że faworyzuje jednego z ich grona, choć wiadomo, że ten przykładem nie świeci, a nawet chce wystąpić. Wtedy ks. Dyrektor powiedział im: właśnie dlatego chce mu okazać więcej serca, aby się poprawił i został, a gdy nawet odejdzie, żeby miał po nas najlepsze wspomnienia. 

W czasie okupacji nie mogliśmy za bardzo wychodzić z domu żeby się Niemcom zbyt w oczy nie rzucać. A była nas wtedy w Sokołowie spora gromadka kleryków. Rekreacje spędzaliśmy najczęściej przy kartach. Ks. Strus zawsze przekupywał najtęższych w nogach, żeby mu miejsce zajęli, bo miejsc tych wiele nie było, a chętnych do gry sporo. Wołał często: Maciak, Maciak, zajmij mi miejsce, to ci dam ciastko. Kiedy indziej obiecywał kawałek kiełbasy. Przestał z nami grać w karciochy, gdy został dyrektorem, a samo objęcie dyrektorstwa też nie odbyło się bez zgrzytów i niemiłych napięć. Starsi współbracia spodziewali się, że po odchodzącym do Kielc ks. Żaku dyrektorem zostanie ks. Ciechorski. Toteż, gdy ks. Żak odczytał w jadalni list posłuszeństwa, w którym ks. Inspektor mianował dyrektorem w Sokołowie ks. Strusa, nastąpiła chwila konsternacji. Klerycy powitali decyzję ks. Inspektora oklaskami radości, ale ks. Ciechorski zgłosił protest. Wtedy ks. Strus wstał i powiedział, że o urząd ten  się nie prosił. Jeśli ks. Inspektor zmieni decyzje, chętnie odda władzę. Na razie jednak będzie posłuszny decyzji ks. Inspektora.  

P. Ludwik Mocarski

Z ks. Strusem łączy mnie wiele serdecznych wspomnień, zwłaszcza z czasów wojny, gdy byłem razem z nim i z innymi w Sokołowie Podlaskim. Jego miłość de Zgromadzenia nie tylko przejawiała się w serdecznej trosce o nas, 12 młodych współbraci, w ciągłym zabieganiu o wyżywienie. Przypominam sobie moment, gdy Niemcy opuszczali Sokołów i zarazem gmach naszego gimnazjum. Ks. Strus zabiegał przede wszystkim o to, żeby nie niszczyli ani gmachu ani całego wyposażenia. Był nawet osobiście u dowódcy. Ale gdy interwencje okazały się bez skuteczne i Niemcy opuszczając budynek, popalili go, ks. Strus z narażeniem życia rzucił się płomienie, by gasić rozszerzający się pożar i ratować salezjańskie mienie. Nadchodzące wojska wyzwoleńcze, widząc płomienie i uwijające się w nich postacie, które wzięto za Niemców, oddały do palącego się gmachu kilka armatnich wystrzałów. Szczęśliwie jednak nikt nie zginął.

Przypominam sobie jak osobiście pomagałem ks. Strusowi zaraz po wyzwoleniu zbierać żywność dla wyzwolonej Warszawy. A takie jeszcze w czasie okupacji robiliśmy paczki dla więzionych Współbraci. Któregoś dnia Niemcy urządzili wielką łapankę. Ks. Strus kazał się nam wszystkim pochować, a sam został w Zakładzie. 

Ks. Strus był dobry, ale jak wiemy, nie wszyscy potrafili docenić i zrozumieć jego dobroć. Jaskrawym tego przykładem chyba obaj jego byli kierowcy. Zresztą nie tylko oni. Przykre to, że ludzie, których ks. Strus lubił i którym najwięcej ufał, najczęściej zawodzili to zaufanie. 

Ks. Leon Walaszek

Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna rozmowa z ks. Strusem, bardzo osobista i szczera. Powróciłem do niej, gdy odwiedziłem go już na łożu śmierci. Widząc kiedyś, że jest smutny, podszedłem do niego i powiedziałem że chciałbym go pocieszyć. Wzruszył się bardzo i powiedział, że na ogół  współbracia przychodzą do przełożonego z kłopotami, a mało kto myśli o tym, żeby przyjść ze słowem pociechy. Mówił też, że traci się na ogół dawnych przyjaciół, gdy zostaje się przełożonym. 

Pamiętam że ks. Strus miał sporo przykrości gdy zaraz po wojnie ks. Biskup Sokołowski opuszczał Siedlce. Niektórzy zupełnie niesłusznie posądzali go o to, że w związku z tym udzielał pewnych informacji ks. kardynałowi Hlondowi, który w drodze do Siedlec odwiedził Sokołów.  

Ks. Lucjan Gieros

Któregoś roku głosił ks. Strus rekolekcje u mnie, w Kobylance. Przed przyjazdem pisał „Mam już bilet na latawca. Przyfrunę do Goleniowa, a Ty wyjedź po mnie, żebym nie stał na rozstaju dróg jak bezdomny pies”. Rekolekcje się udały, choć nie bez przygód. Po którymś tam z rzędu kazaniu przyczłapała do zakrystii jakaś babciunia i pyta mnie (w sam raz pomagałem rozbierać się po Mszy św. ks. Strusowi): – proboszczu, czy mogę iść do komunii św? – A czemu to Babciu pytacie – zagadnąłem. – Bo wygadywałam na was proboscu! Ze tys porobosc ni mioł kogo zaprosić z tymi kazaniami. Gado to i gado, a ino cingiem do rozumu. Ino, że nic zrozumieć nie można. Wtedy odwraca się ks. Strus i powiada: No, no babciu, jak teraz powiem, to wam się ślozy z oczu poleją.  

W czasie tych samych rekolekcji ks. Strus głosił kazanie rano do kilku wiekowych już staruszek źle słyszących, aż tu któraś z nich wstaje i zaczyna człapać w stronę zakrystii. Gdy dotarła do prezbiterium, ks. Strus przerywa kazanie i woła: – Usiądźcie babciu, bo mi przeszkadzacie. Babcia: – Wcale wom nie przeszkadzam, ino niose proboscowi ryby dla was. 

Po skończonych rekolekcjach wiozłem ks. Strusa do Stargardu „Błękitną Falą”, ale zapomniałem uprzednio zarezerwować miejsce. Okazało się, że wolnych miejsc nie ma. Ale nic nie mówię ks. Strusowi, podchodzę do konduktora i zagaduję: – Panie kochany, nie znajdzie się choćby jedno miejsce? Biskupa przywiozłem i co teraz zrobi? Oczywiście dla ekscelencji jedno miejsce się znalazło, tylko potem ks. Strus mi napisał: „MIonie jeden, dałeś mi za rekolekcje parę groszy, ale wiesz, że tytuły kosztują. Mnie biskupstwo też dość szarpnęło. Myślę, że mi to wyrównasz!”. 

Ks. Władysław Kołyszko

W 1971 roku głosiliśmy z ks. Kołkiem misje w Nawodnej. Miały przygotować parafian do uroczystego przeżycia jubileuszu 25-lecia parafii. Na zakończenie w niedzielę miał przyjechać ks. bp. Stroba. Niestety wszyscy biskupi gorzowscy w tym dniu udzielali święceń w różnych parafiach diecezji. Żaden z nich nie mógł przyjechać do Nawodnej. Na interwencje telefoniczne ks. proboszcza Rynkuna, ks. Ordynariusz obiecał przysłać list i jakiegoś prałata. Ks. proboszcz, zagniewany zawodem, zrezygnował z prałata a ponieważ były gotowe wierszyki i banderia i bramy triumfalne na powitanie arcypasterza, powierzył odebrania tych hołdów ks. Strusowi. Coś się ludziska dziwili, że biskup nie „czerwony”, ale po soborze to i po biskupach można się spodziewać wszystkiego. Mówili i jak umieli czcili ekscelencję w ks. Strusie.

Kiedyś też jako dyrektora w Zielonem zaprosiliśmy ks. Strusa do Wozniakowa z celebrą na uroczystość św. Jana Bosko. W przeddzień, bawiąc w Warszawie, odwiedziłem Zielone i chciałem się upewnić, czy celebrans na pewno przyjedzie. Zastałem ks. Strusa w łóżku. Pytam: – co to, ks. dyrektor tak sam? – Ano – odpowiada – bo to młodych w domu utrzymasz. Pewnie na jaki film do Warszawy pofrunęli, a ja tu chory sam leżę. Chyba do was nie przyjadę, bo i gorączkuję. Pogwarzyliśmy jeszcze trochę i wróciłem do Woźniakowa. Wieczorem, po kolacji wychodzimy z jadalni, a w drzwiach stoi ks. Strus.

Zdziwiony mówię: – przecież ks. Dyrektor choruje i miał nie przyjechać? A ks. Strus: – bo to współbraciom można odmówić, kiedy proszą? To przyjechałem, choć z gorączką.  

Ks. Stanisław Skopiak

Ks. Lupo długoletni sekretarz Kapituły Wyższej w Turynie ze wszystkich Polaków zawsze z największym wzruszeniem wspominał ks. Strusa, choć nigdy go na oczy nie widział. Ks. Lupo od dłuższego czasu pracował nad książeczką „O naśladowaniu Chrystusa”. Chciał udowodnić, że autorem tej książeczki nie był Tomasz a Kempis. Ks. Strus dostarczył mu mikrofilm jednego z pierwszych wydań tego dziełka, przechowywanego w bibliotece w Pelplinie, czym walnie przyczynił się do poparcia tezy ks. Lupo.

Ks. Tadeusz Woch 

Ks. Proboszcz z Zelowa wspomina ks. Strusa z rozrzewnieniem. Cenił jego dobroć i pomoc. Kiedyś w rozmowie przypominał, jak jechał na imieniny do Woźniakowa, by uczcić ks. Strusa. – Jedziemy z organistą – powiada zaciągając z wileńska a podarku nie mamy. Aż tu widzimy przed nami na wozie chłop cielaczka wiezie. Tak my auto zatrzymali, cielaczka pokupili i dalej do Woźniakowa. A tam już akademia. Gości kupa. Tak my cielaczka wstążkami ustroili, a ja potem do organisty: – ty cielaczka ciągnij za sznurek, ja go będę popędzał od tyłu. Co tam śmiechu było…  

Ks. Władysław Fidurski

W Woźniakowie uczył nas ks. Strus i fizyki i chemii i włoskiego i logiki i krytyki… Mówił mądrze, ale dość cicho i monotonnie. Często z oczyma przymkniętymi. Nic też dziwnego, że niektórzy uczniowie zmęczeni pracą, trochę niedożywieni, szybko zasypiali. Ks. Strus nauczony doświadczeniem, już na początku wykładu układał sobie kilka kawałków kredy i kiedy pierwszy śpioch oczy przymykał i głowę słodko chylił, zarządzał ciszę kładąc palec na ustach i celował. Był w siódmym niebie, gdy udało mu się trafić śpiocha w sam czubek nosa. Trzeba przyznać, że cel miał. 

Pamięć miał doskonałą. Udręką było czytać w jadalni Pismo św. czy martyrologium po łacinie. Zawsze każdy błąd wyłapał i poprawił. Tak samo nekrolog po włosku. Za to egzaminy dobrze było zdawać u ks. Strusa. Zadawał pytania i często nie czekając na odpowiedź zaczynał monologować na zadany temat. Trzeba było tylko umieć dobrze wtórować.

Siostry Albertynki z Łodzi ul. Wróblewskiego 10a 

Znany pośród naszych sióstr i chorych jako Ksiądz Dyrektor Strus, przychodził jak każdy inny ksiądz z Wodnej ze Mszą św. przez cały tydzień w swojej kolejce. W niedziele, ponieważ bardzo trudno było doczekać się na tramwaj, najczęściej przychodził pieszo (min. 45 min – RS), zawsze jednak zadowolony i uśmiechnięty, choć bardzo zmęczony. Chwile odpoczywał, przy czym „poważnie” żartował, każdą siostrę wypytywał czy zdrowa, jak się czuje itp. Zawsze chodził też do chorych z Komunią św. i bardzo był chętny do innych usług chorym. Pytał o każdą chorą, czy chorego, gdy zauważył że nie przychodzi do kaplicy. Serdecznie kazał ich pozdrawiać i życzył im zdrowia. Lubił sprawiać ludziom przyjemność. Często niespodzianie przynosił podarek w formie obrazków, czy ładnych kartek świątecznych i chował, by nikt nie zauważył, aż wyjdzie, a na drugi dzień twierdził że nic o niczym nie wie. Ogromnie był kochany przez siostry i przez chorych. Kiedy był już słaby to oszczędzali go inni księża i przychodził do nas tylko w niedzielę, jak zawsze mile i serdecznie witany przez chorych. Mówił, ze robi to dla sportu, bo trzeba było iść pieszo, a inni księża nie mieli tyle czasu, jak twierdził.

Było nam bardzo smutno, gdy dowiedzieliśmy się, że jest w szpitalu. Odwiedzałyśmy go dość często. Z czasem jednak zdradził się,  że te liczne odwiedziny bardzo go męczą. Przestałyśmy chodzić do szpitala. Pytał zawsze ks. Wiesława Dąbrowskiego czy chorzy na Wróblewskiego modlą się w jego intencji. Po jakimś czasie zgodził się, by siostry przychodziły na czuwanie w nocy, bo sam już sobie nie mógł nic zrobić. Mimo, że cierpiał bardzo, leżał cicho, nigdy na nic się nie żalił, za każdą usługę dziękował i jak zawsze żartował do końca. Wszystkim się interesował, pytał dlaczego siostra nie śpi: – przecież ja siostrę obudzę, gdy będę potrzebował – mówił. Ale gdy się budził w nocy to oczami szukał siostry. Kiedy zobaczył, spał dalej. Często pił wśród nocy, ale tylko po kilka kropelek płynu. Zapytany przez siostrę, jak się czuje, mówił, że bardzo cierpi, ale nie będzie jęczał, bo co mu to pomoże. Bał się by w nocy nie budzić innych chorych. Ostatniej nocy przeczuwał, że już umrze, ale nie kazał nikogo wcześnie do siebie wołać, bo powiedział, że jest przygotowany na śmierć i wystarczy, że siostra jest przy nim. Ale siostra musiała być przy nim bardzo blisko. Nie pozwolił palić świecy, by chorzy się nie zbudzili. Umierał przytomnie i spokojnie. Przy jego śmierci była siostrą Hermenegilda Gwiazda, z którą najbardziej lubił żartować.  

Ks. Stanisław Szmidt 

Pierwszy ras spotkałem ks. Józefa Strusa w Czerwińsku w 1952 roku. Wtedy zupełnie niespodziewanie znaleźliśmy się w nowicjacie: wychowankowie Fromborka, Sokołowa, Różanegostoku … Pamiętam podróż statkiem z Warszawy do przystani Czerwińskiej: kilku dryblasów dopalało ostatnie papierosy, mamy obładowane tobołkami troskliwie transportowały kilku niedorostków mówiących cieniutkim  głosikiem i tego tatę nieszczęśliwego, który samotnie wylądował w Czerwińsku, bo syn nie mając wcale chęci do życia poświęconego Bogu, po prostu czmychnął ze statku w Warszawie. Powitał nas ks. Magister Hieronim Pixa pytaniem: na jak długo przyjechałeś? Zaskoczeni trochę odpowiadaliśmy z  zapałem – że na zawsze, ale już pierwszy rok zubożył naszą gromadkę o dziesięciu kolegów. Potem posypali się inni. Przed tą zbieranina stanął w lipcowe popołudnie ks. Strus i przywitał nas: – Kiedy ks. Inspektor polecił mi wygłosić do was konferencje, myślałem, że będę miał ze dwóch albo trzech słuchaczy. Pocieszałem się myślą że św. Paweł głosił nieraz i do jednego tylko. Bogu dzięki, że jest was prawie sześćdziesiątka. Mówił długo i wolno cedził słowa. W rozmyślaniu słów kaznodziei przeszkadzało mi zdanie z zakrystii czerwińskiej bazyliki, które odczytałem pod wielką głową jelenia: Cor mundu crea in me, Deus (Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste, Ps. 51 – RS). Byłem na takim etapie znajomości łacińskiego, że wiedziałem, że „mundu” to „świat” i w żaden sposób nie mogłem sobie tego zdania przetłumaczyć, pytać się wstydziłem, by przypadkiem i siebie i mego fromborskiego nauczyciela łaciny, ks. Maciaka, nie ośmieszyć. W czasie każdej przerwy „umiarkowanej” po obiedzie i kolacji otaczaliśmy gromadnie księdza Strusa i słuchaliśmy historii z życia ks. Komorka i ks. Szembeka i innych zacnych, żyjących i nieżyjących Salezjanów. Potem, gdy przyszedł czas spowiedzi generalnej, widziałem jak ks. Strus dla  dodania otuchy uśmiechał się de penitenta, szeptał ciepłe słowa zachęty i nawet kładł rękę na ramieniu. Był ogromnie dobry i ojcowski. 

Potem spotkaliśmy go znów jako dyrektora w Woźniakowie, dokąd po odbyciu nowicjatu, troskliwie dowiózł nas ks. Wacław Ziemba, nasz katecheta i socjusz czerwiński, Bodaj na drugi dzień po przybyciu wziął nas ks. Strus na osobną konferencję i mówił o tym, że człowiek stygnie w gorliwości. Nic powinniśmy się gorszyć starszymi kolega gdy może nie będą zbyt drobiazgowo przestrzegać wszystkich przepisów, jak to robili na pewno w nowicjacie, ale z drugiej strony nie powinniśmy się dać ściągnąć z wyżyn gorliwości nowicjackiej. W grupie panuje „instynkt stadny” – jak się wyraził i być może starsi koledzy nawet będą się podśmiewać z nas, może nawet będą próbowali ściągać nas do swego poziomu. Nie możemy ulegać, nie możemy dać się wystudzić. 

Woźniakowskie czasy, to czasy wytężonej pracy przy rozbiórce spalonego i budowie nowego kościoła. Kiedyś ks. dyrektor Szczęsny, następca ks. Strusa w Woźniakowie, powitał ks. Inspektora St. Rokitę mniej więcej tak: my tutaj pracujemy, budujemy, uprawiany pole, a nawet się uczymy. W kilka dni po przybyciu nasza grupa kopała głęboki rów. Ks. Dyrektor Strus chciał nam w tym pomagać. Z szacunku nie pozwoliliśmy na to. Poszedł wiec do pompy i ręcznie pompował wodę, abyśmy mieli potem czym się umyć.

W kilka tygodni p. ślubach, na odpust św. Michała, przyjechała do mnie z Łodzi rodzinka i w prezencie dostałem piękny zegarek. Poszedłem z nim do ks. Strusa, a on kazał za dar rodzince podziękować  i zegarek zatrzymał. Serce mnie mocno bolało. Zauważył to ks. Jacek Kochański, nasz muzyk, człowiek ogromnie dobry i wrażliwy na ludzkie cierpienie. Wypytał kolegów jak i co i poszedł do ks. dyrektora interweniować. Ks. Strus wezwał mnie do siebie, zegarek oddał, ale ofukał porządnie, że taki fąfel ledwie śluby złożył a już mu takich bogatych rzeczy się zachciewa. W nagrodę zostałem dzwonnikiem  na długi czas i musiałem to kilkanaście minut codziennie wcześniej wstawać.  

Sam praktykował ścisłe ubóstwo: chodził latem w sandałach bez skarpet, przewracał na drugą stronę zużyte koperty i ponownie ich używał, chodził naprawdę w bardzo skromnym odzieniu. Tu na marginesie osobistych wspomnień warto powiedzieć to, co usłyszałem od ks. Tomasika, byłego sekretarza z czasów, gdy ks. Strus. był inspektorem. Kiedyś podstępem wzięto z niego miarę, by mu uszyć piękny „godny” inspektora garnitur. Zwłaszcza, ze miał jechać na kuracje do Nałęczowa. Z kuracji nic nie było, bo po kilku dniach zjawił się „kuracjusz” znów w inspektoracie, a garnitur dostał sekretarz. Okazją do pierwszego wypożyczenia był mecz piłki nożnej, rozgrywany  na którymś z łódzkich boisk.  

Wiemy tez, że nie lubił marnowania czasu. Zajmowanie się rozgrywkami, a zwłaszcza jakaś gra (np. w szachy) w czasie studium nazywał „rytualnym ubojem czasu”. Sam do korca życia był czynny i pracował, redagując Nostrę, służąc kapłańska pomocą siostrom zakonnymi itp. A pomyślmy o tych nie kończących się wędrówkach na cmentarz powązkowski w Warszawie, gdy jako Dyrektor domu w Zielonem w ten sposób, mimo wieku starszego i choroby zarabiał na utrzymanie „studiujących” w Warszawie współbraci. 

Z woźniakowskich wspomnień trudno pominąć jego „Słówka” wieczorne. Przez jakiś czas mówił nam o liturgii roku kościelnego, potem opowiadał fakty z życia ks. Bosko. Pamiętam jak raz się wzruszył gdy czytał list od kleryka, który opuścił Zgromadzenie. W liście tym słowo Bóg było napisane z premedytacją małą literą. Kiedyś pięknie mówił nam, że dla nas najpiękniejszym dniem powinien być nie tyle dzień prymicji, co raczej dzień profesji zakonnej, bo dla nas kapłaństwo jest tylko funkcją spełnianą w zakonie, sposobem służenia Bogu i ludziom w Zgromadzeniu, a dniem konsekracji, ofiarowania się Bogu jest dzień ślubów.  

Lubił spędzać z nami rekreacje. Wieczorami spacerował otoczony gromadą chętnych słuchaczy jego wspomnień, a po południu gdy rzeczywiście roboty nie było, lubił z nami grać w siatkę.

Życie wspólne i to w gromadzie ludzi młodych, dopiero formujących się, nie odbywało się bez zadraśnięć. Często można było widzieć wieczorem jakiegoś delikwenta, któremu „zmywał głowę” ks. dyrektor, a potem na zakończenie rozmowy wspólnie szeptali zdrowaśki różańca, chodząc po woźniakowskim podwórku. Ks. Strus bardzo kochał Matkę Bożą. Kiedyś mówił, że wpadł już w taki „nałóg”, bo wsiadając na rower zaczynał palcami na kierownicy odliczać zdrowaśki. 

Potem w Lądzie, jako dyrektor zainicjował Towarzystwo Niepokalanej.  

Pamiętam, że raz ks. Strus w Woźniakowie płakał. W swoim życiu przeżył wiele, Zgromadził nas w jednym ze studiów i chciał coś powiedzieć, ale rozpłakał się i wyszedł z sali. Był to rok 1953. Jedną z udręk życia woźniakowskiego było nocne strażowanie przy budującym się kościele. Często z pomroki nocy wyłaniała się przysadzista postać ks. Dyrektora, który z daleka wołał: nie śpisz, mlonie? Kiedy „mlon” się zjawiał, ks. dyrektor wysyłał go do spania, a sam stróżował dalej do północy. 

Kiedy przyjechała grupa nowych, młodych współbraci do Woźniakowa ks. Strus mówił na słówku:

„mój Boże, oto znów – przypłynęła nowa fala. Jesteście jak rwąca rzeka, a my jak tkwiące w niej kołki.  Przyjdzie czas, że zmurszejemy doszczętnie i ten prąd nas obali i porwie do wieczności”.

Potem zapamiętałem spotkanie z ks. Strusem w Lądzie, dokąd przyjechałem po pierwszym roku asystencji w Wielgowie. Odprawialiśmy rekolekcje i mieliśmy ponowić śluby. Nie wszyscy już przyjechali. Nie wszyscy z tych, którzy przyjechali, mogli składać śluby. Jeden z kolegów bardzo rozpaczał, gdy dowiedział się, że nie został dopuszczony do ponowienia profesji. Poszedł do ks., Strusa, a ks. Strus cały dzień walczył o niego u ks. Inspektora. Wreszcie ks. Inspektor powiedział: żeby ks. Strus na własną odpowiedzialność przyjął od niego śluby. Ceremonia odbyła się już po modlitwach. A na drugi dzień lekkomyślny chłopak złożył podanie o zwolnienie z tych wywalczonych przez ks. Strusa ślubów.

Nie była to pierwsza i ostatnia porażka dobroci ks. Strusa, a przecież nie przestał być dobrym do końca. Pamiętamy dezercję paru księży w początkach jego kadencji inspektorskiej. Próbował ratować każdego z osobna. Do swego byłego kierowcy Izydora P. pojechał aż do Kobylnicy i rozmawiał z nim długo w noc. Oddał mu potem swoje łóżko, a sam drzemał najpierw w fotelu, a potem na podłodze. Tak wspomina o tym wikariusz, ks. J. Tomasik. Temu to nie pomogło, ale wiemy, że wielu chwiejących się w powołaniu uratował. Ktoś powiedział, że gdyby nie ksiądz Strus, lecielibyśmy ze Zgromadzenia jak ulęgałki z drzewa. 

Z czasów lądzkich, ale już gdy byłem tam na teologii, pamiętam częste odwiedziny ks. Inspektora. Wpadał nieraz niespodziewanie, aby się podstrzyc u szacownego dziś pracownika naukowego na KULu, a wtedy „szmaciarza” Romka Pomianowskiego. Zaczepiał pierwszego napotkanego kleryka i żartował: no, co tak u was cicho. Orkiestrą mnie nie witacie, a potem było długie i serdeczne „słówko” o wydarzeniach w prowincji. Kiedyś powiedział ks. Strus: „ Przełożeni po schodach nie latają, ale za to myślą”. Może i po schodach nie latał ks. Inspektor, ale po Polsce tak. Znał każdą dziurę i często nawiedzał placówki, dlatego sporo zawsze wiedział o wszystkim.  

Ks. Strusowi jestem też bardzo wdzięczny, że posłał mnie na studia do Lublina i to na taki kierunek, który sam lubiłem i wybrałem. Z czasów lubelskich pamiętam, że któregoś dnia dostaliśmy list od ks. Strusa, który wtedy już ukończył swoją kadencje inspektorską. Mieszkał w Woźniakowie. Był w pełni człowiekiem i dlatego tę zmianę przeżywał trochę boleśnie. Ktoś wspomina, że chwytał wtedy za łopatę kiedy było trzeba i nie trzeba – żeby zapomnieć. Pisał do nas do Lublina: pamiętajcie o nas, emerytach. Zaprosilibyście mnie z celebrą, to bym wam ładnie zaśpiewał i kazanie jeszcze powiedziałbym. Zaprosilibyśmy, choć, co do ładności śpiewu ks.: Strusa, nie byliśmy zbytnio przekonani. Sam zresztą mawiał, że najlepiej śpiewa szesnastkami; inne tony mu raczej nie wychodzą, a najchętniej śpiewał bez nut, bo mu po prostu przeszkadzały – jak się skarżył. Ks. Strus przyjechał, ale życie studenckie jest porwane zajęciami, ćwiczeniami. Jakiś czas pobawiliśmy go wspólnie, a potem każdy pędził do zajęć.  Ks. Strus wszedł do mojego pokoju, położył się na tapczanie i powiedział: – porozmawiaj przynajmniej ty ze mną, bo teraz to już nikt nie ma dla mnie czasu. Był dla ludzi bardzo dobry, ale też lubił być kochany.  

Raz w życiu głosiłem z ks. Strusem rekolekcję do nowicjuszy w Woźniakowie: Był to ostatni rocznik ks. Edzia Bielawskiego. Od dawna „dziadek” skarżył się na bóle w ramieniu. Teraz zaczęły się i dolegliwości żołądka. Nikt wtedy jeszcze nie podejrzewał, że jest to rak, który za kilka miesięcy go zniszczy. Ks. Strus dostał zaraz pierwszego dnia boleści, którym towarzyszył rozstrój żołądka. Próbował się ratować dziurawcem i innymi lekami, z którymi się nie rozstawał już wtedy. Nie pomogły. Wtedy zgarnął mnie i ks. magistra i jeszcze kogoś z korytarza i poszliśmy do ks. Dyrektora „leczyć dziadka”. Ks. Strus jak zwykle zagaił po swojemu: – czy ks. Dyrektor domyśla się po co tutaj przyszliśmy? Czy ks. Dyrektor wie jakie dziś wielkie święto? Ponieważ ks. Dyrektor robił wielkie oczy i nie mógł się domyśleć, ks. Strus wyjaśnił: – bo to dziś mija przeszło czterdzieści lat jak złożyłem śluby i te fąfle namawiają mnie, żeby to uczcić. W taki to sposób uczciliśmy wtedy „te przeszło czterdzieści lat ślubów ks. Strusa”. A jemu samemu na jakiś czas przeszła choroba. Nie na długo.  

Za kilka miesięcy, 29 stycznia 1973 r. poszedł do szpitala. Przyjęły go pod swą opiekę siostry Św. Rodziny w Łodzi. Ale bólów nie uśmierzała nawet nowalgina wstrzykiwana dożylnie. Zdjęcie rentgenowskie wykazało, że jest to nie reumatyzm, a rak, który zżerał i przeżerał kość barkową. 31 stycznia, w uroczystość św. Jana Bosko pojawiło się na karcie chorobowej ks. Strusa łacińskie słowo, tumor, które było równocześnie wyrokiem. Lekarze nie powiedzieli mu prawdy. Skarżył się do brata Mikołaja, że „albo oni pisać nie potrafią, albo mnie oczy już tak zawodzą, bo nic z tej karty odczytać nie mogę”. Może i coś podejrzewał, ale prawdy dowiedział się dopiero na krótko przed śmiercią. Obok leżał ks. Woś, też niestety śmiertelnie chory. Pokpiwali ze siebie. Mimo narastającego cierpienia ks. Strus włączył się w nurt życia szpitalnego. Codziennie odprawiał Msze św., chętnie odwiedzał chorych, wieczorami modlił się z siostrami i zwyczajem salezjańskim głosił im słówko wieczorne. Często rozmawiał z lekarzami. Póki mu sił starczyło korzystał z gościnności sióstr i codziennie prawie oglądał telewizję.  

17 lutego chciał jechać na ślub bratanka, Romka Strusa, ale siły go zawiodły. Młodzi więc przyjechali do szpitala następnego dnia po ślubie, w niedzielę, i tu odprawił w ich intencji Mszę św. Składając im życzenia prosił, aby pierwszego syna poświęcili Bogu w Zgromadzeniu św. Jana Bosko.  

Codziennie odwiedzała go gromada współbraci, znajomych, sióstr zakonnych, a wśród nich najwierniejsze siostry Albertynki. Siostra Walentyna wspominała znajomych, którzy przyjeżdżali z bardzo daleka, nawet z Gdańska i przywozili specjalne leki zagraniczne. Z postępem choroby wizyty zaczęły go męczyć. Odwiedziny nawet najbliższych mogły trwać zaledwie kilka chwil, dłużej nie wytrzymywał. Kiedyś odwiedziła go jakaś wymowna niewiasta. – Po jakimś czasie ks. Strus powiedział, że jest zmęczony i chciałby odpocząć. Pani odrzekła: niech ksiądz odpoczywa, a ja będę księdzu opowiadać. Truła go jeszcze długo. Otrzymywał dużo prezentów. Wszystko dzielił między chorych i personel szpitalny. Zaskarbił sobie tym ogromną wdzięczność.

Lekarze z obawy, by przeżarte przez raka ramię, nie zostało złamane, poprosili go, by zaprzestał odprawiania Mszy św. Chciał koniecznie odprawić jeszcze raz w dzień swego patrona – 19 marca. Odprawiał na siedząco, ale mimo to tak się wyczerpał, że w pewnym momencie zupełnie osłabł, a siostra musiała mu palcem pokazywać tekst w Mszale. Z trudem dokończył tę Mszę św. Tego też dnia otrzymał telegram z życzeniami imieninowymi od ks. Prymasa i ks. bpa Dąbrowskiego z Warszawy. Nagrał na taśmę magnetofonową pożegnanie dla bratanka – ks. Andrzeja Strusa. 

Na kilka dni przed śmiercią lekarze w czasie porannego obchodu chorych zaproponowali mu przetoczenie krwi. Prosił, aby tę krew oddano komuś młodszemu, kto ma jeszcze życie przed sobą.

Zarówno lekarze jak i studenci nie mogli się oprzeć w tym momencie wzruszeniu. Cały czas modlił się. Dopóki mógł, sam dbał o czystość i porządek wokół siebie. Potem bez specjalnej pruderii – tak po ludzku – przyjmował konieczną pomoc.  

Choroba zmieniła go do niepoznania. Strasznie wychudł, a cera stała się niemal brązowa. Koledzy w nowicjacie nazwali go „Agata”. W litanii do Wszystkich św. odmawianej wtedy po łacinie nie akcentował pierwszego „A”, ale tak po podlasku to przedostatnie. Był, można powiedzieć, przez całe życie taką przysadzistą, dobrotliwą „Agatą”. Teraz nawet najbliżsi nie mogli go rozpoznać. Spodziewał się, że skończy życie w Wielki Piątek, ale śmierć się opóźniała. Cicho się skarżył: – jeżeli tam jest takie szczęście, to po co mnie tu trzymają? Czuwały przy nim wierne do ostatka siostry Albertynki. Zawezwany telegramem przybył z Rzymu ks. Andrzej Strus. W czwartek i sobotę po Wielkanocy odprawiał w pokoju umierającego Mszę Św. Była godzina 13-ta. W sobotę przed pierwszą niedzielą po Wielkanocy, gdy ks. Strus po raz ostatni na ziemi uczestniczył we Mszy św. oczy miał zamknięte, ale był przytomny. Siostra Walentyna powtarzała mu do ucha głośno słowa modlitw mszalnych. Chory przyjął Komunię św. W oczach pojawiły się łzy. Na twarzy widać było wielkie uspokojenie.

Przybył drugi bratanek z żoną, pan Roman Strus. Około godziny 16-tej zaczyna się gwałtowna agonia, Chory zaczął jęczeć, wreszcie krzyczeć: – boli, boli, ratujcie, wynieście mnie, zróbcie coś! Ks. Andrzej pobiegł po siostrę Walentynę. Wtedy się uspokoił, Patrzył na każdego z otaczających. Uśmiechał się.

Serdecznie ucałował każdego z rodziny i zaczął coś szeptać, ale już nic nie można było zrozumieć. Siostra Walentyna zapytała: – czy odmówić różaniec? Dał znak oczyma, że tak. Odmówiono dziesiątek, potem Magnificat, następnie drugi dziesiątek… Ks. Strus szeptał razem z nimi. Widać rozumiał wszystko. Bardzo serdecznie i długo wpatrywał się w każdego z rodziny. Jednak coraz bardziej słabnął. Przerwał szeptanie, ale przysłuchiwał się modlitwom. Szarzało, gdy do pokoju wszedł ks. Janeczek. Ks. Strus poruszył się niespokojnie i przyjrzał się wchodzącemu, ks. Andrzej mówił, że oczekiwał ks. biskupa Bejze. Gdy około godz. 20-tej spytano, czy można odmówić modlitwy wieczorne, odpowiedział oczyma, że tak. Przysłuchiwał się modlitwom. Pół godziny potem zapadł w jakieś odrętwienie. Przestał reagować na cokolwiek i tak pozostał aż do rana następnego dnia. Paliła się gromnica. Czuwały wierne do końca siostry Albertynki, Około godz. 4.30 zakończył życie. Była niedziela 29 kwietnia 1973 roku. 

Z pierwszych rekolekcji, jakie nam głosił ks. Strus na rozpoczęcie nowicjatu, zapamiętałem sobie jedno zdanie, może dlatego, że było po łacinie? – accipite scutum fidei. O tym była cała konferencja i ono wracało w niej bardzo często. Przypomniało mi się ono dwadzieścia jeden lat później, gdy na kilka dni przed śmiercią, znalazłem się w szpitalnym pokoju, w którym konał ks. Strus. Prosił, by mu poduszkę poprawić. Razem z siostrą przy zachowaniu największej ostrożności i delikatności wzięliśmy go na ręce i poddźwignęliśmy go na poduszki. Nieostrożny i gwałtowny ruch groził odłamaniem całego ramienia. Trzymając go przez moment w rękach widziałem jak cierpi, a równocześnie widziałam jak mocno trzyma przed sobą owo scutum fidei

I to było moje ostatnie spotkanie z ks. Strusem tu na ziemi, w czasie którego nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa.  

Ks. Edmund Zamiatała

Ks. Strus przyszedł do nas do Łodzi po swoim dyrektorstwie w Zielonem. Podziwiałem zarówno jego gorliwość kapłańską, jak i posłuszeństwo zakonne. Zaraz włączył się chętnie do pracy duszpasterskiej. Nigdy nie miał trudności, gdy prosiłem go o odprawienie nabożeństwa, słuchanie spowiedzi, wygłoszenie kazania. Bardzo chętnie chodził do sióstr Albertynek na ul. Wróblewskiego, do sióstr na ulicy Głównej i innych. Głosił im konferencje, spowiadał. Urzekł kiedyś ks. prałata Kaczewiaka, który zwrócił się do niego z prośbą o pomoc w czasie chodzenia po kolędzie. Chodziło o pomoc w kościele.

Ks. prałat najpierw kazał odprawić nabożeństwo, potem kazał spowiadać, potem coś tam jeszcze. Ks. Strus każde polecenie chętnie spełniał z serdecznym uśmiechem. Po wszystkim ks. Prałat zapytał ks. Strusa, co za funkcje spełniał w zakonie, a ks. Strus z całą prostotą odpowiedział, że był i dyrektorem i prowincjałem… Ks. Prałat – jak sam to wobec mnie wyznałał poczuł się ogromnie głupio., Gdyby o tym  wcześniej wiedział, może byłby inaczej traktował „przysłanego staruszka”. W każdym razie wzruszyła go bardzo pokora ks. Strusa. 

Często spotykałem ks. Strusa na prywatnej serdecznej modlitwie w kościele. Lubił też bardzo spowiadać. Mogło się nawet wydawać, że wypoczywa w konfesjonale. Podziwiałem również jego ducha ubóstwa. Wyliczał się zawsze co do grosza. Nie trzymał też nigdy u siebie nic do jedzenia. Cokolwiek otrzymał od sióstr zaraz oddawał współbraciom lub odnosił do kuchni. Był też bardzo gościnny. Dla gości zawsze znalazł czas, choć obowiązków nigdy mu nie brakowało. Kiedyś mówił mi: – Pamiętaj, żeby twoi goście odczuli, że są nile widziani. Poświęcaj im nie tylko czas, ale niech im się zdaje, że to, co mówią, jest najważniejsze i najciekawsze dla ciebie. Gdy sam z kimś rozmawiał, nigdy nie mówił o swoich chorobach. Każda rozmowa była pełna optymizmu, radości.  

Zwłaszcza potem w szpitalu, umiał innych podnosić na duchu. Idąc kiedyś do chorego widziałem, jak siostra prowadziła go pod rękę do sióstr na ul. Główną. Był już bardzo słaby, a jeszcze chciał służyć. Tak samo, gdy my szliśmy na kolędę, ks. Strus często siedząc na stołeczku lub krzesełku odprawiał za nas nabożeństwa. Nie miał już sił.

Gdy się znalazł w szpitalu, zdawał sobie dobrze sprawę z tego, że ma raka. Razem z ks. Świdą odczytywali orzeczenie lekarskie. Pamiętam też dzień, w którym ks. Świda udzielił mu Ostatniego Namaszczenia. Było nas tam wielu. Wszystko odbywało się niezwykle uroczyście. Ks. Świda zwrócił się do niego i zapytał, czy wszystkim przebacza, a potem mówił: – Zdajesz sobie sprawę, że wszystko się już kończy. Chyba święta spędzisz już nie z nami, ale gdzie indziej. Gdy będziesz tam, pamiętaj o nas. Był tam wtedy, o ile dobrze pamiętam i ks. Drozd, ks. Wiesio Dąbrowski i inni współbracia. Było sporo osób z personelu szpitalnego. Wszyscy byli wzruszeni wiarą i cierpliwością ks. Strusa. Lekarze sami przyznawali, że wchodzili do jego pokoju z szacunkiem, jak do kaplicy.

Już po tym uroczystym namaszczeniu któregoś dnia w czasie odwiedzin żartowali współbracia, że ks. Strus przyjdzie straszyć ks. Apoloniusza. Wtedy ks. Apoloniusz uklęknął i zaklinał ks. Strusa, żeby go nie straszył, bo się bardzo boi duchów. Jeżeli chce do niego przyjść kiedy z tamtego świata to tylko w dzień i w postaci miłego aniołka. Ks. Strus przyrzekł, że nie będzie straszył pod warunkiem, że ks. Apoloniusz będzie się dobrze prowadził.  

A Woźniakowskie czasy! Ale o tym to już może inni powspominali.  

Ks. Antoni Gabrel 

Nigdy nie utrzymywałem, że należę do przyjaciół ks. Józefa Strusa w potocznym tego słowa znaczeniu. Jednakże wydawało mi się, że doznawałem jego swoistej sympatii. Niewykluczone, że podobnie myślało wielu innych kolegów. I nie ma w tym fałszu. Przeciwnie, tego rodzaju ogólne odczucie uważam za nieprzeciętne osiągnięcie ks. Strusa jako wychowawcy. 

Osobiście odwzajemniałem mu się za to w następujący sposób. Na jego dowcipy, powiedzonka i przytyki odpowiadałem podobnie, wprowadzając, czy raczej pogłębiając rodzący się rozgardiasz. Taki sposób reagowania na styl bycia wychowawcy i przełożonego wynikał z „małej filozofii” przyjętej przez osiemnastoletniego młodzieńca, który był układny wobec nauczycieli nieporadnych i nieco rozzuchwalony wówczas, gdy wyczuwał wszechwładność pedagoga.  

Na wykładach ks. Strusa miałem chęć i odwagę wprowadzać rozgardiasz.  

Wykłady prowadzone przez ks. Strusa lubiłem i czekałem na nie. To znaczy, może nie tyle same wykłady, co na towarzyszącą im atmosferę. Z zasady bowiem wykłady mnie nie interesowały, jako że

należę do ludzi, którzy uczą się raczej czytając, niż słuchając. Czekałem jednak na godziny przydzielone ks. Strusowi, gdyż razem z nim wkraczały do sali radość, pokój i odprężenie.

Czasy filozoficznych studiów w Woźniakowie można wspominać bardzo serdecznie. Jest do czego wracać myślą. Sporo się wtedy pracowało i miło jest obecnie popatrzeć na kościół, jako na owoc pracy rąk własnych, Zresztą nawet kotlety z koniny w rzeczywistości cuchnące, pozostawiły po sobie zapach wyłącznie dobry. Ale wówczas nie było łatwo, a na tle srogiego prefekta, osobowość ks. Strusa mieni się barwami szczęścia, utożsamiając się niejako z radością i nadzieją, a nawet i ze

Zgromadzeniem. Nawiasem należałoby dodać, że obok Niego jawi się cały szereg wychowawców z tamtych czasów, ściśle mu w tym sekundujących. 

Wykłady ks. Strusa miały swój kształt i barwę. Wchodził do klasy i rozpoczynał pogawędkę o tym, co się dzieje w świecie, co my zamierzamy robić lub psocić, czy zaglądamy do książek itp. I cieszył się razem z nami, jeśli włączaliśmy się do tych ojcowskich pogawędek. I nieraz dopiero po kilkunastu minutach klaskał w dłonie, zaprowadzał konieczny ład i rozpoczynał wykład, zawsze mądry i wystarczająco przejrzysty, ale już nie tyle zaciekawiający, by poświęcić mu całą uwagę. Stąd też nierzadko sięgałem po dzieła B. Prusa, które ustawione w szeregu na półce przy mojej ławce kusiły swoją atrakcyjnością. Wspominam to dlatego, ponieważ dziwnym trafem mądrość powieściopisarza i nauczyciela splotły się razem i obecnie nie potrafiłbym powiedzieć, co słyszałem od ks. Strusa, a co wyczytałem u pana Prusa. Co więcej, wracając do felietonów Prusa odczytuje je niby listy lub wykłady ks. Strusa. A uczył on nas wielu przedmiotów. Między innymi także języka włoskiego. Tutaj niestety byliśmy do perfekcji perfidni i bodajże przez cały rok tłumaczyliśmy się jednym jedynym zdaniem wyuczonym na pamięć: „Signore Direttore, noi abbiamo prima lezione”. To zwykle zadawalało ks. Dyrektora. I dzisiaj trudno rozstrzygnąć, czy usiłował wierzyć w prawdziwość zdania, czy też raczej miał wzgląd na wiele rzeczy i po prostu zależało mu na tym, byśmy się cieszyli i by było nam możliwie dobrze właśnie wtedy, gdy o tę radość było tak trudno. 

W Woźniakowie był naszym przełożonym i nauczycielem przez rok. Mianowano go dyrektorem WSD Tow. Sal. (teologia). A przecież ten krótki okres czasu poważnie zaważył na naszym podejściu do spraw zakonnych. Kiedy przychodzili nowi przełożeni w myślach odnosiliśmy się do ks. Strusa i domagaliśmy się, by byli do niego podobni.

Minęło kilka lat i znaleźliśmy się w Lądzie, gdzie dyrektorem i rektorem Seminarium był ks. Strus. W życiu naszym niewiele się zmieniło. Naukę rozpoczęliśmy od miesięcznej praktyki robotniczej przy przebudowie drogi dojazdowej na gospodarstwo. Cieszyliśmy się, że przełożonym jest dawny, wypróbowany wychowawca. Mówiło się o nim, że ma zostać biskupem. Przepowiednie nie sprawdziły się, ale ku naszemu zmartwieniu i pewnej satysfakcji został inspektorem prowincji św. Stanisława Kostki.  

Kontakty stały się rzadsze i bardziej oficjalne, ale nie pozbawione dawnej atmosfery. Ostatecznie nie wobec każdego inspektora klerycy mieliby odwagę i to serdeczną, by na otwarcie wytrylinkowanego podwórza poprosić o przecięcie wstęgi, a wmontować w nią drut, i zaprosić na przejażdżkę przyczepą którą miał ciągnąć traktor, a w rzeczywistości pchali ją alumni przebrani za niewolników.  

Z tych wszystkich lat, kiedy ks. Strus był na co dzień, czy tylko od święta przetrwało przeświadczenie, że bodajże największą sympatią darzył tych współbraci, którzy w życie salezjańskie wnosili radość, pokój i optymizm, a może nawet twórczy bałaganik. Stąd też wspomniane psoty nie nadwerężały naszych więzów i ks. Inspektor składając nam gratulacje po święceniach kapłańskich tylko z trudem powstrzymywał cisnące się łzy radości.

A przy tym zawsze było wiadomo, co należy do istoty rzeczy. W jednej z konferencji do współbraci jako inspektor napisał: „Nie trzeba by było nam bohaterów, gdyby każdy salezjanin spełnił swoje obowiązki w stopniu dostatecznym”.

Ks. Józef Strus, tak czuję, jest dalej wśród nas obecny. I gdybym uczynił coś, co nie byłoby zgodne z Jego punktem widzenia, a On powiedziałby: „Słuchaj mlonie, co ty sobie myślisz …” –

zareplikowałbym: „Signore Inspettore, noi abbiano prima lezione” – mając nadzieję na przebaczenie i pewność, że ujrzę roześmianą twarz ojca.

Siostry św. Rodziny z Łodzi

Trudno jest mówić na temat człowieka Wielkiego Charakteru, który na codzień był zjednoczony z Bogiem, a szczególnie w dniach cierpienia.  

Jako siostra Św. Rodziny i jako pielęgniarka byłam głęboko związana ze wspólnotą Salezjanów. Ks. Józefa Strusa poznałam bliżej i wnikliwiej w dniach jego choroby, która rozpoczęła się dość silnymi bólami stawów barkowych. Chodziłam wówczas robić mu zastrzyki przeciwbólowe, kiedy te już nie pomagały, trzeba było sięgnąć głębiej, to jest do badań klinicznych, aby ustalić przyczyny bólu. Jakież było ogólne zaskoczenie, kiedy badania radiologiczne wykazały rzadkie zjawisko raka kości – kość ramienia była już bardzo zniszczona. Dziwili się lekarze, że pacjent jest tak wytrzymały gdy bóle są ogromne. Nie bronił się ks. Strus, gdy mu zaproponowano hospitalizację w szpitalu.  

Jego pobyt w szpitalu był dla wszystkich zbudowaniem. Nigdy za wiele się nie skarżył, zadowolony z wszystkiego. Był pacjentem bardzo wdzięcznym dla otoczenia, chętnie przyjmował lekarstwa. Codziennie rano, mimo cierpienia i bezradności w ruchach stawał przy ołtarzu, by jednoczyć się z Chrystusem. Przypatrując się jego skupionej postawie można było w nim dopatrzeć się cierpiącego Chrystusa. 

Były i dni słabości, ale nasz Czcigodny pacjent nie rezygnował. Msza św. – powiedział – jest największym szczęściem i podporą, zwłaszcza w takich momentach. Siostra znajdująca się w kaplicy musiała mu pomagać, by mógł wytrwać do końca Mszy św. Przeważnie odprawiał Mszę Św, na siedząco. Jednego dnia złożył mu wizytę sam ks. bp Bronisław Dąbrowski przynosząc z sobą błogosławieństwo Księdza Prymasa.  

Nasz Pacjent odkrył tajemnice swej choroby. Powiedział: jestem już przygotowany na spotkanie z Panem. Jeżeli bowiem na karcie chorobowej napisane jest tumor, to czego mogę się spodziewać… jak tylko przyjścia Pana.

I było wiele wzruszających momentów z czasów jego pobytu w szpitalu. Choćby taki moment: trzeba było podać krew, konieczność tego wymagała. Ks. Strus nie bronił się przed tym zabiegiem, ale zwrócił się do dra Różyckiego i studentów Akademii Wojskowej: – Panie Doktorze, ja już jestem gotowy. Wiem, co mam. A może by ta krew była bardziej potrzebna ludziom młodym, którzy powinni jeszcze żyć. Ja już jestem stary. Powiedział to w pełni świadomości akceptując swoje cierpienia. Na lekarzach, a zwłaszcza studentach wywarło to głębokie wrażenie,  

W międzyczasie przyjechał jego bratanek z Rzymu, ks. Andrzej Strus. Nie taił nasz Pacjent swojej radości z jego przybycia. Cieszył się ogromnie każdą wizytą kogoś z rodziny.  

Bardzo kochał bratanka pana Romana i jego narzeczoną Oleńkę, którzy wiernie go odwiedzali i wspierali, jak potrafili I dla nich to w naszej kaplicy odprawił Mszę św. w dzień po ich ślubie. Choroba nie pozwoliła mu już uczestniczyć w uroczystościach weselnych. I gdy ich błogosławił, powiedział im, że gdy będzie pierwszy syn, to niech go oddadzą Salezjanom 

Stan choroby pogarszał się z każdym dniem. Bywały momenty bardzo krytyczne. Z całą świadomością przyjął Sakrament Chorych. Z prostotą zgadzał się na wszelkiego rodzaju zabiegi, za wszystko serdecznie był wdzięczny. Lekarze do jego pokoju wchodzili z szacunkiem i respektem dla niego i jego milczącego cierpienia;  

W Wielką Sobotę ks. Andrzej w pokoju Chorego odprawił Mszę Św. On cały skupiony w pełni uczestniczył w Bezkrwawej ofierze, Wydawało się, że razem z Chrystusem w piękny poranek wielkanocny wzniesie się do nieba, Jednak wola Boża była inna. Jeszcze o tydzień przedłużyło się jego cierpienie: Był już mało przytomny, ale rozmodlony.  Zmarł 29 kwietnia 1973 r.  

Ks. A. Drozd

Najczcigodniejszy Księże Inspektorze.  

Czwartego lipca o nieszpornej godzinie dowiedzieliśmy się urzędowo, że na Twoje barki spadł krzyż władzy inspektorskiej…

O nieszpornej to było godzinie, kiedy Kościół św. kładł w usta kapłanów tę antyfonę brewiarzową na Magnificat: „ Unxerunt Salomonen Sadoc sacerdos et Natan propheta regem in Gihon, et ascendentes laeti dixerunt: Vivat rex in aeternum”, a potem się modlił Kościół: „Deus cuius providentia in sui disposi zione non fallitur: te suplices exoramus, tu noxia cuncta subrovoas, et omnia nobis profutura concedas”: 

Najczcigodniejszy Księże Inspektorze! Życzeniom najgorętszym Współbraci zebranych wyjątkowo licznie na rekolekcjach było, by mogli przeżyć uroczysty moment powitania Cię na tym stanowisku.  

Przyjmij przeto tę chwilę – pierwszą po świętych przeżyciach rekolekcyjnych, jako poświęconą Tobie. Nie urządzamy Ci hałaśliwie owacji, nie składamy gołosłownych powinszowań i gratulacji z powodu wyniesienia na świecznik władzy, bo wiemy, że brzemię władzy Inspektora, to prawdziwy krzyż, to „labor et dolor”. Nie składamy Ci również kondolencji, bo wiemy, że pod ten krzyż posłuszeństwa schylasz swe ramiona z wiarą i z poddaniem się woli Bożej.   

Kierując się duchem wiary – w myśl owej modlitwy brewiarzowej – przyjmujemy Cię jako dar Najświętszej Opatrzności Bożej „guae in Sui disposi tione non fallitur”. W tym charakterze witamy Cię ze czcią religijną i ślubu jemy Ci miłość, cześć, posłuszeństwo. W darze powitalnym składamy Ci zapewnienie w imieniu wszystkich współbraci, że ową Opatrzność Bożą błagać będziemy ut noxia cuncta a Te submoveat et omnia Tibi profutura concedat, a słowami antyfony z dnia wolamy: Vivat Rex in aeternum”. 

Żyj długo w zdrowiu i pełni sił, abyś to brzemię władzy mógł mężnie dźwigać. Żyj w czynach swoich na Bożą chwałę i dobro Zgromadzenia. Żyj w naszych sercach.

/ z listu ks. A. DROZDA do ks. J. Strusa / 

Ks. Józef Strus – Fragmenty okólników 

  • Ks. Prymas w trosce o dobro dusz i chwałę Bożą odwołuje się w swojej alokucji do metod pracy i świadomości zadań, jakie winny posiadać zakony. Sugestie między innymi są takie: illuminare, consolari, iuxta posse corrigere stanowią zadania duszpasterskie. Płodność apostolska ducha pracy zakonnej warunkuje cechy ojcostwa i rzetelnego duszpasterzowania.
  • Trzeba przy tym przypominać sobie i wzajemnie się przestrzegać, że powszechne lansowanie metod nowoczesnej naszej pracy nie mogą być odstępstwem od ducha Zgromadzenia, ani niebezpiecznym konformizmem…
  • Postulatem chwili obecnej jest praca kolektywna. Ona jedynie jest słuszną postawą, bo zespala, zabezpiecza, umacnia i konsoliduje pozycję całości.
  • Podziw dla dzieł Bożych przejawia się także w uznaniu dla innych rodzin zakonnych. Dla nas Salezjanów jest to znany obowiązek, bo tak bardzo akcentował go ks. Bosko. Przestrzegał, aby nigdy nie podrywać autorytetu innych Rodzin, a zawsze dodrze i z uznaniem wyrażał się o innych zakonach. 

Okólnik 5/60 – w Uroczystość MB Bolesnej  

Nawiązując do konferencji na ostatnie ćwiczenie dobrej śmierci a w związku z setną rocznicą, jeszcze raz podkreślam ważność sprawy powołań. 

Zagadnieniu temu czasie tegorocznych rekolekcji poświęcona będzie specjalna uwaga, gdyż jest ono akcentem wielu przemówień Ojca Świętego, biskupów, przełożonych zakonnych, jako rzeczywiście paląca potrzeba całego Kościoła.

Poszczególni nasi Współbracia, zajęci bliskimi swymi potrzebami dnia codziennego, być może nie odczuwają ważności tego problemu, Wiedząc, że w nowicjacie jest kilkudziesięciu nowicjuszów, a w studentatach dość dużo kleryków, mogą mieć przekonanie, że na tym odcinku wszystko jest dobrze. Otóż, uświadomić sobie musimy, że jeśli powołania mamy dziś, to są one wynikiem pracy wczoraj, a jeśli chcemy mieć je jutro, musimy intensywnie szukać ich i wychowywać je dziś. Już może w najbliższej przyszłości cała rekrutacja kandydatów do Zgromadzenia odbywać się będzie wyłącznie z poszczególnych naszych placówek, czy w oparciu o naszą pracę uświadamiającą. Bardzo radzę mieć to na uwadze. 

Okólnik 6/60 z dnia 6 maja 1960 r. 

Przez cały świat chrześcijański ogromną falą płyną w tych dniach życzenia. Ludzie dobrze życzą jedni drugim, Nieprzebraną rzeką przepływają przez urzędy pocztowe globu ziemskiego dobre, życzliwe słowa, pisane, drukowane całą finezją sztuki przyozdabiane.  

Sprawcą tego jest On, Słowo, co Ciałem się stało i między ludźmi zamieszkało, choć świat najlepiej go nie przyjął. A i nadal tu i tam wprost się Go odrzuca.

My, stojąc wiernie przy Nim, tym więcej się radujemy, że łaskę Swoją nas wspiera, że pracy od nas żąda, że na miłość naszą czeka. A radując się, mówmy sobie słowa dobre i życzliwe.  

Ze słowem dobrym i życzliwym, z miłością i pokojem, Spieszę do Was, Ukochani Współbracia, gdziekolwiek jesteście ze słowem podzięki za pracę salezjańską, ze słowem otuchy, z życzeniem radości, pomyślności w świętych zamierzeniach, błogosławieństwem Dzieciątka Bożego w pracach, pociechy w utrapieniach. 

„Dziś poznacie, że przychodzi Pan i zbawi nas, a rano zobaczycie chwałę Jego „. 

/Boże Narodzenie, 1960 r./ 

Powracam jeszcze do kultu św. Jana Bosko, którego praktycznym wyrazem powinien być ostatni dzień każdego miesiąca. Dzień ten niech wyróżni się przede wszystkim dla nas samych jakimś szczególniejszym nastrojem. Temu ma służyć ranne rozmyślanie, czytanie duchowne, Msza św. wotywna, wystawienie relikwii, kazanko do wiernych, śpiewy-wezwania wykonane przez chórek ministrantów, na lekcjach religii króciutkie opowiadanie faktów z życia ks. Bosko 

W kazaniach, opowiadaniach, modlitwach nie pomijajmy tak bardzo ważnego 1 tak bardzo z ducha ks., Bosko płynącego momentu powołań.  

/21 lutego 1961 r./ 

Jak w poprzednie lata tak i obecnie bardzo gorąco polecam trosce i życzliwości miejscowych Przełożonych nasze domy formacyjne Są one dzięki Bogu pełne, a sami. aż nadto dobrze wiecie, jak nam potrzeba w naszej pracy młodych współbraci. Trzeba ich jednak naprzód wychować i wykształcić. Dlatego nie szczędźcie środków materialnych na ten cel. Sposób realizacji. tej pomocy pozostaje ten sam, jak w latach ubiegłych. Nie zniechęcajmy że dość liczny procent młodych współbraci odpada w czasie formacji. Smutniejszy jest fakt, że odpadają i starsi, na których przywiązanie do Zgromadzenia należałoby liczyć. Niestety, są to ludzkie, aż na zbyt ludzkie Sprawy, przeplatające się z dziełami Bożymi. Patrzymy na tych drogich Współbraci, którzy co roku stają obok nas do pracy apostolskiej.

/24 września 1961 r./ 

Korzystam z okazji, by bardzo serdecznie podziękować za nadesłane życzenia imieninowe: Było ich bardzo wiele, przy czym wzruszały przywiązaniem Drogich Współbraci do dzieła salezjańskiego. Dowody zresztą tego przywiązania otrzymujemy bezustannie, co dodaje otuchy i pokrzepienia w na wale codziennych kłopotów. Wśród życzeń stały refren to ten, by solenizant miał jak najmniej zmartwień i kłopotów. Jest to chyba asocjacja, wypływająca z tych okoliczności, w jakich żyjemy, a w których tak wielu współbraci przeżywa ciężkie chwile i prawdziwe „upalenie dnia”. Niestety najczęściej wszyscy jesteśmy bezradni i możemy tylko mocą naszej wiary, nadziei i miłości przeciwstawiać się na porowi ciemności, wpatrzeni w Tego, który krzyżem i śmiercią zwyciężył zło.  

/2 kwietnia 1963 r./ 

Pamiętam, że Matce Najświętszej zawdzięczamy łaskę szczególnie cenną – powołanie. Ona to stanęła na drodze naszego życia i wprowadziła nas do ogrodu salezjańskiego Zgromadzenia, abyśmy za jej pośrednictwem zdobywali hart ducha i zdecydowaną wolę wytrwania na wyznaczonych nam przez Opatrzność pozycjach. Pamiętajmy, że stoi przy każdym z nas ta Najpotężniejsza Orędowniczka i podtrzymuje wątłe siły w najszczytniejszej walce apostolskiej:  

/1 listopada 1964 r./ 

Spieszę podzielić się z Wami miłą i ważną wiadomością, że Inspektorem naszej Inspektorii św. Stanisława Kostki został zamianowany przez Przełożonych Głównych ks. Andrzej Świda 

Zanim osobiście będziecie się mogli zetknąć z Najczcigodniejszym naszym nowym Przełożonym, zechciejcie Go polecić gorąco opiece Najśw. Wspomożycielki i św. Jana Bosko.  

Oddany Wam w Chrystusie Panu. ks. Józef Strus – inspektor  / 31 lipca 1965 r./ 

Ks. Stefan Pruś – Ks. Józef Strus z alejek Woźniakowskiego parku (1951 – 1954)

To nic, że minęło przeszło ćwierć wieku. Sylwetki ks. Józefa Strusa z alejek Woźniakowskiego parku i sadu, otoczonego gromadą roześmianych kleryków, nie zatarł mi ani czas, jakże już odległy, ani wielowarstwowe przeżycia, ani tysiące miejsc, jakie miałem możność podziwiać. Bez trudu jawi się mi w pamięci z tamtych lat ciągle żywy, młodzieńczy, tryskający humorem, dobry, ojcowski. I takim chciałbym go ukazać w tych krótkich wspomnieniach, spłacając w ten sposób dług swej wdzięczności wobec niego za okazywane mi zawsze zaufanie i przyjaźń, którą czułem się zaszczycony.  

Ks. Józefa Strusa znałem oczywiście już od dłuższego czasu zanim pojawiłem się w Woźniakowie w pierwszych dniach września 1951 r., obejmując tam urząd profesora i radcy kleryków. I dlatego właśnie jechałem tam z radością, gdyż od prawie już dwóch lat Domem tym kierował ks. Józef Strus, jako jego dyrektor. Trzyletni okres, w czasie którego miałem szczęście patrzeć na niego z bliska, współpracować z nim oraz ubogacać się jego uroczą osobowością, potwierdziły w pełni moje nadzieje. 

Dyrektor 

Ks. Józef Strus był przede wszystkim dyrektorem Domu Formacyjnego, którego zadaniem było kształtowanie serca, umysłu i charakteru młodych kleryków, zgodnie z bogatą tradycją salezjańską i duchem ks. Bosko. Każdy dyrektor salezjański ma być uosobieniem ojcowskiej dobroci i nosicielem miłości samego Boga wobec swych współbraci., Wymaganie to jawiło się w całej swej ostrości w Domu Salezjańskiego Wychowania, jakim był wówczas Woźniaków. Ks. Józef Strus pełnił to zadanie w sposób wyjątkowo doskonały. Nie chce bynajmniej go idealizować ani twierdzić, że potrafił ustrzec się pewnych błędów, od których nikt z ludzi nie jest wolny. Ale to jest inne zagadnienie, o czym zresztą będzie jeszcze mowa na tych stronicach. 

Sytuacja Salezjańskiego Domu w Woźniakowie w latach gdy nim rządził ks. Józef Strus, były bardzo trudna. Składało się na to wiele ważnych przyczyn. Sam dom nie był przystosowany do zadań, jakie musiał spełniać. Budowany jako prywatna rezydencja bogatego obywatela ziemskiego, nie posiadał odpowiednich lokali, aby pomieścić wygodnie kilkudziesięciu kleryków, którzy powinni mieć należyte sale wykładowe, sypialnie, świetlice, jadalnie, bibliotekę. A liczba młodych salezjanów była wyjątkowo duża. W 1951 r. mieściło się w Seminarium na filozofii ponad 80 kleryków. W późniejszych latach było ich już coraz mniej, jakkolwiek przez długi czas liczba ta utrzymywała się w granicach 50 – 60 na dwóch kursach.

Brakowało nie tylko lokali, ale i odpowiedniego ich wyposażenia. Szafy, krzesła, ławki, łóżka, stoły przedstawiały się mizernie. To już było skrajne ubóstwo. Do tego dochodził problem utrzymania i wyżywienia. W tym względzie jawiły się karkołomne trudności, Nic więc dziwnego, że klerycy kpili sobie, układając kalambury w tym stylu: „Coraz dłuższe robią się nam szyje, bo się na codzień koninką żyje”. 

W tym samym czasie, formowała się nowa parafia. Nie było kościoła, postawiono więc drewniany barak, którego wnętrze stawało się coraz piękniejsze dzięki zabiegom ks. proboszcza Stanka i ks. Adama Skałbani. Na to wszystko trzeba było również poważnych funduszów. Sytuacja zrobiła się wprost tragiczna, gdy drewniana kaplica spłonęła w nocy z 7 na 8 lutego 1953 roku.

Wspominam o tym wszystkim, choć bardzo skrótowo, po to aby na tym tle lepiej zrozumieć ksi Józefa

Strusa, który przecież był w pierwszym rzędzie odpowiedzialny za całokształt spraw związanych z Domen i jego funkcjonowaniem. Prawda, że miał przy swym boku bardzo wyrobionych, wartościowych i niezawodnych współpracowników takich jak ks. Jan Stanek, administrator i proboszcz nowo tworzącej się parafii, ks. prof. Miriam Adamski, katecheta kleryków i wykładowca, ks. prof. Idzi Mański, natchnienie i inspirator życia kulturalnego i inni. Niezastąpioną rolę, choć tak bardzo ukrytą, pełnił ks. Lucjan Majchrzycki, niezapomniany spowiednik. 

Osobnym zagadnieniem, chyba najważniejszym, byli sami klerycy, którzy spędziwszy swe chłopięce lata w zawierusze okupacji niemieckiej przychodzili do Zgromadzenia z obciążeniem straszliwych przeżyć wojennych czy partyzanckich. Ich studia średnie były często odbywane gdzieś na pół prywatnie w przyśpieszonym tempie. Także ich formacja salezjańsko-zakonna odbywała się nieregularnie, bo bardzo wielu z nich, bezpośrednio po odbytym nowicjacie w Czerwińsku nie mając ani przygotowania ani doświadczenia musiało od razu iść na tzw. asystencję gdzie stawali często wobec spraw całkowicie ich przerastających. Dopiero po roku lub dwóch takich przeżyć przychodzili do Seminarium, przynosząc w swej psychice niemały bagaż różnorakich obciążeń. Trzeba było po mistrzowsku prostować zaistniałe krzywizny duchowe i wprowadzać ich na prostą drogę życia duchowego i zakonnego.

Ks. Józef Strus, jako dyrektor i kierownik formacji młodych salezjanów, zdawał sobie sprawę w całej pełni z tego wszystkiego. Dlatego robił wszystko, co było y jego mocy, aby stworzyć w Domu Woźniakowskim atmosferę prawdziwie rodzinną i salezjańską, która by sama przez się była zdolna te młode serca kształtować we właściwym kierunku. Przebogate dary jego umysłu i serca, tak te płynące z natury, jak i świadomie wypracowane, wspaniale mu w tym pomagały. Posiadał umiejętność zjednywania sobie zaufania oraz wytwarzania atmosfery pogody, radości bezpośredniości. W takim klimacie wszystko staje się być proste, naturalne, łatwe. Braki materialne nie denerwują i nie wywołują buntu, praca nie przeraża, wysiłki i ofiary radują i napawają zadowoleniem.  

Tak właśnie było w domu Woźniakowskim w tamtych czasach. Jedzenie było liche, po prostu nie mogło być inne ze względu na ograniczone możliwości. Pracy nadmiar przez cały rok. Chyba nigdy klerycy nie pracowali tak wiele i z takim wysiłkiem jak w tamtych czasach. Trzeba było porządkować dom i udoskonalać go pod każdym względem, obrabiać pole, budować kościół, przerabiać dwie klasy licealne do egzaminu maturalnego, studiować całą filozofię i składać z niej rygoryzm. A wszystko to musiało się dokonać przy jednoczesnym przestrzeganiu regulaminu życia zakonnego z wszystkimi jego praktykami. Prócz tego kwitło rozwijane na wielką skalę życie kulturalno-rozrywkowe. To wtedy przecież ks. Idzi Mański komponował na każdy dzień maja nową pieśń ku czci Bożej i uczył jej kleryków, którzy ją wykonywali chóralnie codziennie w kościele i wieczorem przed grotą. To wtedy co niedzielę wieczorem odbywały się dla mieszkańców Domu woźniakowskiego akademie, wieczornice, słuchowiska, przedstawienia, popisy śpiewacze, ogniska o charakterze harcerskim. Prawie codziennie miały miejsce próby chóru i orkiestry. 

Kiedy dzisiaj, po latach, ogarnia się myślą to wszystko, to trudno wprost zrozumieć, jak było możliwe zmieścić się w czasie. Mało… Jak było możliwe wywołać u kleryków w warunkach spartańskiego trybu życia tyle entuzjazmu, energii i żywiołowego zapału. Oczywiście ogarniało ich niekiedy przemęczenie i znużenie, ale łatwo się jakoś z tego potrafili otrząsnąć.  

Taki stan rzeczy był niewątpliwie zasługą ks. Józefa Strusa. Bóg obdarzył go łaską wielkiej serdeczności, dobroci i umiejętności przemawiania do serc swoich synów duchowych. Toteż jego słówka wieczorowe, pogawędki na osobności i w grupach w czasie rekreacji, wykłady w klasie lekcyjnej tchnęły w kleryków jakiś pogodny nastrój, umiejętność niezważania na codzienne braki, chęć do pracy i gotowość poświęceni, 

Ks. Strus nie tylko mówił. On dawał żywy przykład ducha ofiary i pracowitości. Klerycy widzieli go na codzień, jak bez żadnych ociągnięć wsiadał na swój stary, skrzypiący rower i jechał już o wpół do siódmej do Kutna, aby w szpitalu sióstr Szarytek czy Albertynek odprawiać Mszę św. i nieść pociechę chorym. Na tymże samym rowerze wyprawiał się do okolicznych proboszczów, aby zyskiwać ich sympatię, a przez to i pomnażać ofiary na rzecz kleryków. Dzięki temu można było widzieć fury zjeżdżające na podwórko woźniakowskie, z których wyjmowano cielaki, kopy jaj, cukier, mąkę.  

Był zawsze wśród kleryków pracujących, aby powiedzieć im dobre, życzliwe słowo, zachęcić do wysiłku, złagodzić pojawiające się zmęczenie czy zniechęcenie. A raz po raz widzieliśmy go, jak brał łopatę do ręki, równał teren czy kopał fundamenty pod kościół. Mam taką, właśnie fotografię przed sobą, która utrwaliła pot na jego czole wskutek wielkiego wysiłku fizycznego. Na temat salezjańskiego ducha, jaki panował w Woźniakowie za czasów ks. Strusa, można by było naprawdę pisać długo i szeroko bez cienia przesady. 

Ks. Strus znał doskonale życie ks. Bosko, ale nie tyle o nim mówił co je wcielał w codziennym swym postępowaniu. I w tym była jego siła jako przełożonego, jako formatora młodego pokolenia. I w tym też tkwi główny tytuł do jego wielkości, chwały i wdzięczności z naszej strony.  

Trzeba tu jeszcze wspomnieć o jednej zalecie ks. Józefa Strusa, jako dyrektora Zakładu. Swoim współpracownikom okazywał pełne zaufanie i zostawił im szerokie możliwości działania. Nie wtrącał się absolutnie w czynności, które ktoś miał zlecone do wykonania. Nikomu nie deptał po piętach, nikogo nie kontrolował na codzien i w drobiazgach. W jego poleceniach nie czuło się akcentowania posiadanej władzy. Mówił jak ojciec i brat starszy. Wydaje mi się, że w tym względzie w wielkim stopniu realizował słowa księdza Bosko: „Staraj się, aby cię najpierw kochano, a nie bano, w rozkazywaniu i dawaniu napomnień daj do poznania, że chodzi tu o dobro, a nigdy o twój kaprys” (z listu do ks. Rua – MB.VI.524). I te drugie: „Idź w imię Boga, idź nie jako przełożony, ale przyjaciel, brat, ojciec, Twoim rozkazem niech będzie czyńcie dobrze wszystkim a źle nikomu” (MB.XII,723). My, jego współpracownicy, bardzo żywo odczuwaliśmy tę jogo postawę i to nam dodawało zachęty i sił do jak najlepszego pełnienia naszych zadań. A jeśli już kiedy miał jakieś zastrzeżenia ce de pewnych pociągnięć, to mówił o tym bardzo delikatnie, z dowcipem, prowokując raczej do wyjaśnienia danej sprawy. Nigdy nie słyszeliśmy z jego ust jakiejś ostrej bezpośredniej nagany czy surowej oceny kogoś z przełożonych, odpowiedzialnych za poszczególne dziedziny pracy. Potrafił się oczywiście i zjeżyć, jeśli ktoś nie odczytał jego delikatnego podejścia i twardo upierał się przy swoim. Ale to były już wypadki szczególne. 

Wychowawca 

Placówka woźniakowska miała charakter wybitnie wychowawczy. Wszystkie zabiegi o charakterze formacyjnym zmierzały do ukształtowania postaw kleryckich pod kątem możliwie wzorowego życia salezjańskiego, zakonnego i kapłańskiego. Wszystkie sprawy podejmowane na różnych odcinkach życia seminaryjnego zmierzały do tego celu. 

Wspomniałem wyżej, że na skutek wojny i wyjątkowych warunków pracy salezjańskiej w tamtych czasach niektórzy klerycy wymagali wielkiej czujności wychowawczej, umiejętnego kierownictwa a w pewnych poszczególnych wypadkach i silnej ręki. Atmosfera ducha rodzinnego i salezjańskiego roztapiała wiele wad, nawyków i niewłaściwych odruchów młodych ludzi, kierując ich na dobre tory. Ale na pewno nie załatwiała wszystkiego. 

Ks. Józef Strus czuwał serdecznie nad powierzoną sobie trzódką, klerycką, kochają ją całym sercem. To wyczuwało się wszędzie i zawsze. Ta jego miłość otwierała mu bez trudu młode serca, dzięki czemu tyle trudnych i powikłanych problemów młodzieńczego życia rozwiązywało się szczególnie i łagodziło swoje ostre kontury. Pamiętam wielu kleryków którzy wahali się nawet w swoim powołaniu, a przecież pod wpływem swego ukochanego dyrektora utwierdzali się na drodze salezjańskiej, stając się gorliwymi synami księdza Bosko.  

Zasadą ks. Strusa jako wychowawcy było: kochać, napominać, ale zawsze przebaczać, wierzyć prawie na ślepo, aż błądzący się poprawi. Karcenie nie należało w jego naturze. A jeśli zaistniały wypadki, ż trzeba było kogoś usunąć ze Zgromadzenia, to przeżywał to niezmiernie boleśnie i nie mógł się z tym pogodzić. Często powtarzał: „Nie wolno niszczyć powołania, które Bóg dał”. 

O tej postawie ks. Strusa klerycy wiedzieli doskonale. I próbowali wygrywać ją na swoją korzyść. W wypadkach jakichś przekroczeń widzieli dobrze, że Dyrektor będzie ich bronił. I to był chyba jedyny teren, na którym dochodziło od czasu de pewnych scysji pomiędzy nim a niektórymi innymi przełożonymi i wychowawcami w Seminarium. Słyszałem nie jeden raz zarzut pęd adresem ks. Józefa Strusa, że „nie zna granic wychowawczych”. Znaczyło to, że w swej dobroci i życzliwości do kleryków popełnił on jako wychowawca, pewne błędy. Polegały one na tym, wedle opinii postronnej, że nie widział zła tam, gdzie ono się już zaczynało, jeśli widział, to oceniał je wiele łagodniej niż należało, nie umiał w sposób proporcjonalny do winy błądzącego napomnieć go i wyciągać wszystkich konsekwencji, na jakie zasługiwał.  

Czy tak było rzeczywiście? Nie czuję się absolutnie upoważniony, aby wydać jakikolwiek wyrok w tym względzie. Nie mam po prostu ku temu żadnej podstany. Wspominam jednak o tym, gdyż były niewątpliwie pewne wypadki, które mogły stanowić choćby pretekst de formowania takich ocen. Osobiście jestem przekonany jednak: jeśliby nawet ks. Strus popełniał jakieś błędy w tym względzie to były one na pewno podyktowane sercem i miłością bez żadnych jakichś ubocznych motywów. A jeśli miłość go do tego skłoniła, to tylko Najwyższa Miłość może to osądzić.  

Ja wiem jedno: poprzez trzy lata patrzyłem własnymi oczyma jak pod tchnieniem dobroci ks. Strusa rozwijały się młodociane pączki kleryckich serc i powołań, nawet te już nieco przywiędłe i omdlałe, jak rozkwitały, wydając urzekającą woń życia salezjańskiego, prostując się ku słońcu. To on swoją mądrością i dobrocią ocalił niejednego kleryka, który dzisiaj jako kapłan gorliwie pracuje na niwie salezjańskiego życia. To on całe gromady młodych salezjanów nauczył kochać Zgromadzenie i wiernie mu służyć. W świetle tych oczywistych faktów wszystkie ewentualne drobne i rzadkie potknięcia, gdyby nawet były, nikną niezauważone.  

Wykładowca – nauczyciel 

Ks. Strus z alejek woźniakowskiego parku to także wykładowa różnych przedmiotów, a więc nauczyciel kleryków. Czego on nie uczył? Był specjalistą od fizyki, chemii i matematyki. Posiadał dyplom uniwersytecki z tej dziedziny. I trzeba przyznać, że znał to przednie ty doskonale. Miał umysł ścisły i świetną pamięć. Dzięki tym zaletom nie miał większych trudności, aby w razie potrzeby, wykładać i inne zagadnienia. W pierwszych dwóch latach istnienia Seminarium był profesorem filozofii. Podejmował się także wykładów z innych dyscyplin. 

Był raczej syntetykiem niż analitykiem. Potrafił wykładany problem przedstawić w zasadniczych jego problemach, ukazać go jako całość. Klerycy chętnie szli na jego wykłady, gdyż mówił przystępnie i zrozumiale. Nikt poza tym nie krępował się pytać, nawet i kilka razy jeśli czego nie rozumiał. Ta swoboda w klasie bardzo pozytywnie wpływała na stosunek słuchaczy do przedmiotów. Trudne, powikłane zagadnienia umiał okrasić dowcipem i humorem, dzięki czemu łatwo pobudzał uwagę swych słuchaczy i ułatwiał im zrozumienie. 

Nie srożył się na egzaminach. Klerycy wiedzieli, że ma on swoje ulubione pytania, więc przede wszystkim do nich się przygotowywali. Pytał o rzeczy zasadnicze i najważniejsze. Nie lubił zwracać swym uczniom głowy subtelnymi drobiazgami, które i tak na nie wiele się przydają i szybko idą w niepamięć. W wypadku gdy ktoś wahał się z odpowiedzią, chętnie mu sugerował jakieś słowo ułatwiając odpowiedź. Oceny dawał łagodne. A w niektórych wypadkach protestowałem przeciwko temu, pełnią funkcję przewodniczącego na pewnych egzaminach. Żartował wtedy: „Ale co radcy tak zależy na dawaniu złych stopni?”. 

W czasie wykładów chętnie wekslował tory dyskusji na tematy, które luźno lub wcale związane były danym przedmiotem. Nie czynił togo dla ułatwienia sobie zajęcia ani dla świadomej straty czasu. Ks. Strus był najgłębiej przekonany, że nauczyciel zwłaszcza salezjański, ma nie tylko pomnażać u słuchaczy zasób wiedz i informacji, ale przede wszystkim wychowywać i uczyć mądrości życiowej, która jest ważniejsza nad wszystkie stopnie naukowe i dyplomy. A obecność na katedrze dawała mu ku temu wspaniałą okazję. Korzystał z niej chętnie.

Kapłan 

O ks. Strusie, jako kapłanie, oddanym bez reszty sprawie Bożej, można by napisać drugi rozdział. Nie chcę zagłębiać się tutaj w szczegóły. Myślę, że jego ujmująca dobroć i miłość czerpała siłę wprost z Boga, którego ks. Strus kochał po męsku, zwyczajnie, ale całą głębią swego jestestwa. Czuło się to i widziało na każdym kroku. Jego pobożność przekonywała. Trzeźwy i rzeczowy całym sposobie postępowania, taki też był w stosunku do Boga. Nic z dewocji, nic z egzaltacji. A przecież nakazywał najwyższy szacunek dla siebie, gdy widziało się go przy ołtarzu, na modlitwie, na ambonie. Ta jego naturalna, zdrowa pobożność miała błogosławiony wpływ na nasze dusze. To był jeden z silniejszych fundamentów, jakie kładł w świadomość młodych salezjanów pod przyszłe ich życie kapłańskie.  

Byłby może jedynie maleńki wyjątek w tej jego męskiej pobożności, mianowicie w jego miłości do Matki Najświętszej. Tutaj i on stawał się jakiś czuły, dziecięcy, Wewnętrznie rozrzewniony. Jakże dobrze go pamiętam przechadzającego się ze alejkach parku czy sadu z różańcem w ręku, zwłaszcza wieczorem. 

Kiedyś w maju, gdy księżyc wisiał wysoko nad rozłożystymi klonami parku, zobaczyłem go, jak stał z boku pod młodą jarzębiną, skupiony i zapatrzony w figurę Maryi Wspomożycielki, szepcąc ze wzruszeniom swoje „Zdrowaśki”. Kiedy wychyliłem się – krzaków, drgnął. Czuł się jakby onieśmielony. Zaproponowałem mu, aby mi pozował do zdjęcia w takiej właśnie postawie. Chętnie się zgodził. I zdjęcie bardzo dobrze się udało. Mam je dotąd. Ks. Strus owiany poświatą księżycową, pod drobnymi listkami jarzębiny. Nad nim, w otoczeniu drzew figura Maryi, a na jasnym niebie księżyc. Kiedy często myślą o ks. Strusie, to wciąż widzę go właśnie takiej postaci: zapatrzonego w Matkę Bożą z różańcem w ręku. Jestem przekonany, że to jest klucz do zrozumienia jego psychiki, jego postępowania, jego salezjańskiego ducha. 

„A Ty słońce mając oczach…”

Muszę już kończyć swoje krótkie wspomnienia o niezapomnianym ks. Strusie. Ale zdaje sobie sprawę, te wszystko, co skreśliłem ani w drobnej cząstce nie oddaje osobowości ks. Strusa. Pisząc te słowa, uprzytomniłem sobie, jak bogata była to osobowość, jak trudno ją wyrazić nieudolnymi słowami ludzkimi. Napisałem zresztą zaledwie drobną część tego, co noszę w swej pamięci i co chciałbym przerzucić na papier. Szczupłość miejsca nie pozwala tym razem na więcej.  

Piękny to był człowiek i położył ogromne zasługi dla naszego Zgromadzenia w Polsce. Kiedy przyjechałem do pracy w Woźniakowie, liczył sobie wtedy 46 lat. Był u szczytu swoich sił i twórczych poczynań. Promieniował niezwykłą Inteligencją, rzadkim dowcipem, gruntowną wiedzą. Urzekał braterstwem i przyjaźnią. Kochali go klerycy, szanowali i czcili współpracownicy. Wyrazem tej sympatii i miłości jest pieśń powstała właśnie ku jego czci z okazji jego Imienin w 1952 r. Znana jest ona w szerokich kręgach salezjańskich. Ale warto ją tu przytoczyć, gdyż ona w poetyckim skrócie najlepiej obrazuje, jakim był i jaki wśród nas pozostał we wspomnieniach. 

Jasny dzień … jasny dzień …

Pełen słońca, radosnych drżeń,  Miłość dusz, blaski zórz,  

Wiążą serca na zawsze nam już.

Chociaż zmilkną rozśpiewane gaje, 

Rdzą pokryje się wiosenny liść,  

A ptaszęta pomkną w obce kraje,  I nam trzeba będzie z nimi w dale iść. 

Wróci nasza myśl do Twej postaci, 

Z mgieł wywoła obraz dawnych dni, 

Wiatr echo przyniesie, szczęście młode wskrzesi.

A Ty słońce mając oczach, będziesz nam się śnił. 

Ks. Józef Strus LISTY 

Osobny rozdział życia i osobowości ks. Strusa stanowią jego listy. Na pewno był mistrzem w tej sztuce, każdy z jego listów to jakby uchylenie rąbka tajemnicy z jego przebogatej duszy. Splata się z nich ostra i często dla wielu bolesna prawda z serdecznym podaniem dłoni. Filozoficzne, stoickie spojrzenie na rzeczy i ludzi z ojcowską troską o współbraci i wrażliwością serca wobec ludzkiego cierpienia, wobec ludzkich bied, a przede wszystkim ogromna miłość i znajomość człowieka. Każdy z jego listów jest jak zwierciadło, w którym odbija się cały humanizm, całe piękno i szlachetność serca księdza Strusa. Czytając je, przynajmniej my, którzyśmy go znali, dostrzegamy jego życzliwie uśmiechniętą twarz. Każdy z tych listów jest w jakimś sensie jego portretem, pięknym, bo bez retuszu, bo prawdziwym i szczerym. Nie sposób zamieścić tu obszerny wybór listów ks. Strusa. Wymagałoby to osobnego opracowania i ogromne go nakładu czasu. Jest jeszcze zresztą na wiele listów za wcześnie. Tutaj podajemy tylko kilka, aby po prostu je zaprezentować, aby pokazać ich swoisty smaczek.

Lucjanie Drogi i Zacny! 

Nie mogę powiedzieć, że jestem już obojętny na miłe słowa i ładne prezenta. Choć byłby już czas dojść do tej obojętności. Ale ponieważ są współbracia cnotliwsi ode mnie i bardziej rączo kroczący po drodze świętości (ks. Walaszek np., ks. Gregorkiewicz, ks. Błoński – mój kuzyn), to może ich wystarczy na dobry zaczyn. Tak się usprawiedliwiam i tkwię w przeciętności. I dlatego ślicznie dziękuję za one prezenta, szynerię to tam spałaszują młodsi, zanim ja się spostrzegę, ale znaczków nie dam nikomu. Trochę mnie tylko intrygowało, czemu – skoroś już podjął tę szlachetną myśl obdarzenia mnie całym pakiecikiem – jeden arkusik tych z Batorym uszczknąłeś sobie, a mnie tylko 19 arkusików przysłałeś, zamiast dwudziestu. 

To trochę i nieładnie nawet wypadło. Jak kupiłeś dwadzieścia, to tyle i wysłać należało. No nie? Czy nie pamiętasz co się przytrafiło niejakiemu Ananiaszowi i jego żonie Safirze? Ale, niech mnie Bóg broni, bym się miał z Tobą wadzić o cztery znaczki, Ale gdzie tam! To tylko tak napisałem, byś wiedział, żem jest człek spostrzegawczy i swego pilnować lubię.

A teraz o innych sprawach, nas wszystkich dotyczących; myśleliśmy, że z tytułu rychłego wyjazdu Superiorów czcigodnych do Italii, wszelkie zmiany są zaklepane i można spokojnie czekać wakacji. A tu masz. Kapituła odroczona do września, na skutek czego Rada, nie mając nic innego do zajęcia znowu będzie nas tasować: ot los! To któż z nas jest czego pewien? No, ja to niczego prócz tego, że z dyrektorstwa spadnę. Ale póki co, to jeszcze se używam, Jeżdżę do Warszawy na placki kartoflane, na pyzy, zamówiłem po dwie pary obuwia letniego i zimowego, bielizny po tuzinie, skarpetek, żyletek odpowiednią ilość itd. … itd. Cóż, trzeba już teraz myśleć o zbliżającej się starości i przysposobić się, by na te skromne 25 lat jeszcze starczyło. Chyba pochwalisz moją przezorność. Ponieważ jut zdążyłem zasnąć nad tym listem, mimo że to ranek, przeto go zakańczam. 

Lucjanie Miły, bardzo serdecznie Cię pozdrawiam, a także tamtejszych współbraci miłych, z których każden jest mi szczególnie drogi. Panu Bogu Was polecam. 

Ks. Józef Strus 

Zielone, 23 marca 1971 roku ( z listu do ks. Lucjana Gierosa )

… Że też od Was nikogo nie było na pogrzebie ks. Bajona! A sami to byście chcieli, by Was kiedyś tłumy otaczały. Akurat! Ks. Piotr Miły tak się już zasiedział? A może Ty go tyranizujesz? U nas pan Adolek choruje, ale jeszcze nie może umrzeć, bo kto by nam cielątko odchował? Ja już zaczynam się pakować. Może u Was jeszcze jeden senior by nie zawadzał? Choć wolałbym do Wielgowa, bo tam nowsze auto i ks. Jasio uważniej jeździ Może myślisz, że bałbym się ks. Jacka? Przecież my sztama byli, dopóki on był dobry, a ja cierpliwy. Pa.

ks. Józef Strus  

/ z listu do ks. Lucjana Gierosa / 

Ponieważ już się unosiło na pogrzeb ks. Massalskiego i liczyłem, te przyjedziesz, to i nie pisałem. Ale zaraz potem poszliśmy namaszczać umierającego. Zgon nastąpił 8 bm. o godz. 2.10 w nocy. Nikt od Was nie przyjechał – prawie nieładnie. A ks. Pruś tak pięknie przemówił.  Radze Ci: zamów go sobie na kaznodzieję dla siebie. No, wynagrodź z góry. Posłuchasz se, jak Cię będzie chwalił. Tylko, że ks. Massalskiego było za co. No bo nawet znaczków nie przysyłasz! Ale życzę Ci wszystkiego najlepszego aż do następnych Imienin. I całuję Cię, a jakże! I Dobroci Bożej polecam!  ks. Józef Strus 

Łódź, 2 stycznia 1973r. /z listu do ks. Lucjana Gierosa, pisanego na krótko przed pójściem do szpitala/

Ludwiku Ochromiały i Obolały, bardzo szczerze Ci współczuje, bo wyobrażam sobie Twój los chorobowy. Co innego we wspólnocie – zawsze ktoś człowieka wspomni i dopomoże. Na ten przykład ja owszem, też se chorobę udostępniłem i już dwa tygodnie ją celebruję, ale, ale! Jeden przyniesie jedzenie (o której przyniesie to przyniesie, ale przyniesie), drugi soczku z marchwi, trzeci odwiedzi, czwarty zapuka, piąty o gorączkę zapyta i tak dzionek leci. 

A Ty, biedactwo, col Pocisz się, pigułki łykasz, kwękasz, nudzisz się i Bóg wie czym myślisz. Czemuś się np. do Czerwińska na chorowanie nie przeniósł? Albo i do Zielonego? Tam nawet lekarka jest na miejscu. I jak ja Cię mam pocieszać? Chyba doradzać, byś próbował do Monte Ortone de Włoch wyjechać. Ks. Prusiowi dobrze tamte kąpiele zrobiły.  

A co więcej? Dziś ze szpitala wraca ks. Wikariusz, ale dowożą tam zaraz ks. Edzia Bielawskiego na badania. Tu na miejscu grypa za wielkiego spustoszenia nie zrobiła, choć trochę kwękania było. 

Ks. kpt. Zimakowi pogratulujcie mnie, że już kościół poświęcony. Miecio Z. pewnie markocił, że nie był na uroczystości. Ale Ty także nie, bo by Cię wydrukowano. Rysio Ukleja już dr., Adaś dr dziś wyjeżdża do Rzymu. 

To chyba dość na dziś, by ci nie zaszkodziło. Ale jeśli będzie smakowało, to przeczytaj raz drugi. 

Luciu, daj Boże zdrowie I w ogóle pomnij, że wiosna przyjdzie na pewno; kto doczeka, to się przekona. 

Całuje Cię i Niepokalanej polecam, Pozdrów ks. Prałata, ks. Marysia. 

ks. Józef Strus 

PS. Jutro święcenia będzie, Prezbiterat otrzymuje Albin Frącek.

7 grudnia 1971 r. /z listu do ks. Ludwika Nowaka / 

Drogi Solenizancie, wiem, żeś Mąż stateczny i rozważny, to już powstrzymuję się od ostrzeżenia, by nadużyć na polską modłę nie było z okazji Imienin. Osobiście najpewniej nie będę mógł życzeń najlepszych złożyć, zatem tylko tym karteluszkiem się posługuje. Niech Cię Pan Jezus darzyć raczy błogosławieństwem i pomyślnością wszelką, zdrowiem najmilejszym, oraz pokojom i radością.  

To już cztery tygodnie minęły, jak wyjechałem. Wyznać muszę z zawstydzeniem, że o Zielonem zapomniałam już dokumentnie, Tylko p. Adolek mi się przypomina, że cierpi tam nieborak.  

Pokłoń się Ludwiku ode mnie ks. Prałatowi, Twemu szefowi. Mile Cię pozdrawiam P. Bogu polecam.

Ks. Józef Strus 

23 sierpnia 1971 r. / z listu do ks. Ludwika Nowaka / 

Za wiadomości dziękuje pięknie, choć nie wszystkie one pocieszająca: już chyba więcej prosiaków hodować się nie odważycie, bo od dwu lat tak się na mich wychodzi, że zaś do domu gratów nieco przybyło, to prawie normalne przy zmianach. No, dla Ciebie ja nic nie kupiłem, ale dla mnie też nic nie kupione. Za to w Woźniakowie dla ks. B. wszystko nowe – kwestia gustu i innych elementów ludzkiej osoby.

/***/ Wiem, że pan Adolek się kończy – powiedziano mi to zaraz po operacji, że to kwestia miesięcy. Często we Mszy św. pamiętam o nim, Wczoraj mu kartkę pobożną posłałem. Te wszystkie ludzkie zabiegi taki mają skutek: przedłużają życie i cierpienia.

– ks. Józef Strus 

25 sierpnia 1971 r.  /z listu do ks. Z. Maciaka/ 

O Zielonem myśleć przymuszam się od czasu do czasu, ale bez spontaniczności. Gdy mi takie wyrzuty sumienia przychodzą, żem czegoś nie załatwił, tłumaczę sobie, że takie poważne, a roztropne męże, jako Wy tam ninie, wszystko na równo wyprowadzicie, i potem zasypiam spokojnie. Listy od Was nie niepokoją mnie, bo jeszcze ani jednego nie było, co mnie w dobrym samopoczuciu upewnia; nie zgłaszają pretensji, a więc wszystko dobrze.  

Jak tam p. Adolek zacny? Dbacie niego? Lekarka go odwiedza? To chyba wszystko na teraz. Milo pozdrawiam Dom cały. Z P. Bogiem. 

Ks. Józef Strus 

8 sierpnia 1971 r.  /z listu do ks: Z. Maciaka/ 

Zaczynam się obawiać trochę o Ciebie, be same pochwały pod Twoim adresem dochodzą. Ja tam się nimi nie zachłystuje, ale czy Ty? Słuchaj Łotrze! Co Ty tam za wieści rozgłaszasz o ks. Rektorze? Pamiętaj, że jesteś krócej niż on, a rektorem kościoła nie jesteś – a więc w hierarchii stoisz znacznie niżej – tak gdzieś, jak feldfebel w stosunku do majora. Czemu się zatem rozzuchwalasz i urządzasz se chichi ze Starszych Współbraci? Popraw się, bo inaczej ja o Waszeci zacznę się rozpisywać, a zobaczysz jak Ci będzie nieładnie.

Opiece św. Jana Bosko Cię polecam. Pozdrów całą młodzież. 

Ks. Józef Strus  29 lutego 1960 r. /z listu do młodego współbrata/   

Skończyły się dni „wesołego w Aranjuez pobytu” i trzeba wędrować dalej, daj Boże na dłuższy pobyt i owocną prace.

Jak wynika z załączonego dokumentu jesteś zamianowany wikariuszem współpracownikiem w L. z siedzibą w S., a ponieważ byłeś zawsze vir obedientia, więc i tym razem jestem pewien, te wykonasz wolę Bożą hilari anime.

Z tą siedzibą w S. nie wiem jak jest naprawdę. Czy aby nie będziesz musiał sypiać w jakimś śpichlorku

(małym spichlerzu, gwaroweRS). Tamtejszym ludziom zależy, by ksiądz rezydował u nich stale i podobne jakoweś mieszkanko przygotowują. Ty zresztą jesteś przecież człowiekiem zaradnym i jakoś się urządzisz. Pomnij wszelako, to nie będziesz samodzielnym proboszczem i będziesz miał obowiązek darzyć należytym szacunkiem i pomocą ks. Proboszcza. A także, że na Twojej niemałej głowie spocznie troska nie tylko o S., ale i pomoc ks. Proboszczowi w innych kościołach. Mam nadzieję, że się tam jakoś ułożycie.

Pamiętaj, że w działalności zewnętrznej, a zwłaszcza w pracach około kościoła i mieszkania należy zachować daleko idącą wstrzemięźliwość, bo za każdy nierozważny krok trzeba później płacić gotówką.

Chętnie w najbliższym czasie zobaczyłbym się z Tobą, by Ci udzielić dalszych ojcowskich rad i wskazań, na które Ty zazwyczaj łatwo się zgadzasz, choć potem w realizacji różnie to bywa. Ale na początek nie chcę ci pisać improperiów, Do L. staraj się jechać możliwie nie zwlekając, w myśl zaleceń Kurii. Do mnie możesz przyjechać ewentualnie po pierwszym rozpatrzenia się.  

Opiece św. Patronów Cię polecam – ale przychodzi mi do głowy, czy już jest jaki święty wikary współpracownik i raczej należy wątpić w to, bo urząd ten obfituje w okazje do rozterek i duchowego zamieszania – widzisz jak staram się delikatnie to określić, choć mam na myśli coś gorszego. A św. Jan Bosko, nasz  wspólny Patron i Ojciec niech ci błogosławić raczy. Z Panem Bogien! 

Ks. Józef Strus – Inspektor 

PS: Wiem, te brzydko byłoby dla Ciebie, gdyby nie przyjechała do mnie ani jedna delegacja o pozostawienie Ciebie. Zrób jednak tak, żeby było co najwyżej pięć: od wszystkich stanów i od dziadków. Co będzie więcej, to już będzie zbyteczne i, że tak powiem, karalne. A może zrobisz tak, że nikt nie przyjedzie? – Jak bym się wtedy cieszył! A to tylko od Ciebie zależy.

Łódź, 4 lutego 1960 r / z listu do współbrata, którego Inspektor przenosi na inne miejsce pracy / 

Spis treści

Ksiądz Józef Strus *1905 +1973

Biografia

Ks. Stefan Pruś, A Ty, słońce mając w oczach, będziesz nam się śnił

Ks. Edmund Zamiatała, Wspomnienie pośmiertne o ks. Józefie Strusie

Ks. Stefan Pruś, Wiersz imieninowy ku czci ks. Józefa Strusa……………………………………………………………………………. 6

W latach okupacji……………………………………………………………………………………………………………………………………………… 7

Ks. Stanisław Szmidt, Trzciny nadłamanej nie złamał … (Iz, 42,31)…………………………………………………………………… 9

Wspomina Mikołaj STRUS – brat ks. Józefa……………………………………………………………………………………………………….. 9

Ks. Radca Stanisław Rokita……………………………………………………………………………………………………………………………… 14

Ks. Aleksander Drozd………………………………………………………………………………………………………………………………………. 15

Ks. Kazimierz Cichecki…………………………………………………………………………………………………………………………………….. 16

Ks. Marian Graczyk…………………………………………………………………………………………………………………………………………. 18

Ks. Antoni Niebrzydowski……………………………………………………………………………………………………………………………….. 18

Ks. Tadeusz Bazylczuk…………………………………………………………………………………………………………………………………….. 20

Ks. Zygmunt Maciak………………………………………………………………………………………………………………………………………… 21

P. Ludwik Mocarski…………………………………………………………………………………………………………………………………………. 21

Ks. Leon Walaszek…………………………………………………………………………………………………………………………………………… 22

Ks. Lucjan Gieros…………………………………………………………………………………………………………………………………………….. 22

Ks. Władysław Kołyszko………………………………………………………………………………………………………………………………….. 22

Ks. Stanisław Skopiak:…………………………………………………………………………………………………………………………………….. 23

Ks. Tadeusz Woch…………………………………………………………………………………………………………………………………………… 23

Ks. Władysław Fidurski……………………………………………………………………………………………………………………………………. 23

Siostry Albertynki z Łodzi ul. Wróblewskiego 10a…………………………………………………………………………………………… 23

Ks. Stanisław Szmidt

Ks. Edmund Zamiatała

Ks. Antoni Gabrel

Siostry św. Rodziny z Łodzi

Ks. A. Drozd

Ks. Józef Strus – Fragmenty okólników

Okólnikl 5/60 – w Uroczystość MB Bolesnej

Okólnik 6/60 z dnia 6 maja 1960 r

Ks. Stefan Pruś – Ks. Józef Strus z alejek Woźniakowskiego parku (1951 – 1954

Dyrektor

Wychowawca

Wykładowca – nauczyciel

Kapłan

Ks. Józef Strus LISTY.

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie. Akceptuj Czytaj więcej